Informacje

  • Wszystkie kilometry: 6346.79 km
  • Km w terenie: 197.00 km (3.10%)
  • Czas na rowerze: 11d 14h 54m
  • Prędkość średnia: 22.67 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy baras.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

300-400km.

Dystans całkowity:693.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:30:28
Średnia prędkość:22.75 km/h
Maksymalna prędkość:48.80 km/h
Suma kalorii:10923 kcal
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:346.62 km i 15h 14m
Więcej statystyk
Sobota, 12 lipca 2014 | Uczestnicy Kategoria Warszawa., TCT, 300-400km.

Poznań - Warszawa w jedną noc!

  • DST 337.75km
  • Czas 13:41
  • VAVG 24.68km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Kalorie 10923kcal
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 czerwca 2014 | Uczestnicy Kategoria TCT, 300-400km.

Na Berlin na raz najazd!



Niecałe 2 tygodnie temu rozpoczęliśmy sezon nocnych jazd tradycyjnie trasą Poznań - Kołobrzeg. Po powrocie błyskawicznie powstał pomysł kolejnego wyjazdu. Tym razem na cel obraliśmy sobie stolicę naszych zachodnich sąsiadów - Berlin. Pojechanie "na raz" do tego miasta było w naszych planach już rok temu, jednak tak się złożyło, że dopiero teraz się udało. Tak jak przy każdym wyjeździe stworzyliśmy wydarzenie na naszej stronie Travel & Cycle Team Poznań. Ostatecznie udało nam się zebrać 8 osób - w tym rodzynek w naszym męskim gronie - Kasia :)

Wstaję dziś przed godziną 7 rano, idę do pracy na 8 godzin, wracam do domu po 16. Chwilę siedzę, zjadam obiad, wciąż do mnie nie dociera, że za kilkanaście godzin będę siedział w Berlinie.
Zgodnie z wcześniejszą umową, spotykamy się w 4 osoby - Kuba, Michał, Hubert i ja - w środę o godzinie 19:00 pod Biedronką na roku ul. Bukowskiej a Bułgarskiej. Po dosłownie chwili rozmowy ruszamy trasą na Buk.

Po przejechaniu ok 10 kilometrów dołączają do nas Paweł, Tomek i Wojtek i już całą naszą męską grupą ruszamy przed siebie. Ustalamy, że pierwszą przerwę robimy w Nowym Tomyślu. Kawałek do przejechania był, ale w planie była jazda ze zmianami równym tempem. Niestety jeden z chłopaków "szarpał" tempo jadąc raz 40 km/h a raz 25 km/h. Przez to między innymi bardzo zróżnicowanym tempem dojeżdżamy do  Nowego Tomyśla, a mnie przez wspomniane wyżej zmienne prędkości wyszła podczas przerwy kontuzja prawego kolana, którą złapałem podczas ostatniej jazdy do Kołobrzegu. Ból wpierw zaczyna się delikatny. Robimy przerwę pod Netto gdzie robimy szybkie zakupy przed nocą i ruszamy dalej. Chłopacy zauważają, że przydałoby się dopompować trochę moje opony, zwłaszcza tylną. W samym Nowym Tomyślu nie znajdujemy stacji benzynowej z działającym kompresorem, udaje nam się takową znaleźć dopiero przed Zbąszynkiem, gdzie robimy chwilkę przerwy.

Mieliśmy zamiar dowalić prawie 8 atmosfer, jednak kompresor odmawiał nam posłuszeństwa i skończyło się i tak na dopompowywaniu ręcznie. Przy nie całych 8. atmosferach mam koła jak kamienie co owocuje w o niebo lepszą jazdę :) Wracamy na trasę i drogą wojewódzką jedziemy w stronę Świebodzina. Przypomina mi się początek zeszłorocznej wyprawy, zwłaszcza jeden odcinek zapadł mi w pamięci na dobre. Osoby, które kojarzą te tereny, na pewno znają odcinek przed Świebodzinem, gdzie nie uświadczymy asfaltu tylko koszmarnej kostki brukowej.

Na szosach jest to droga, która śmiało może urozmaicać nam nasze koszmary senne. Jakoś dajemy radę przejechać, nie zabijając się przy tym :) Kilka kilometrów dalej z oddali widzimy już Jezusa. Staramy się jak najszybciej dojechać pod pomnik z którego słynie miasto. Tam też mamy odebrać Kasię :) Okazało się, że Kasia biedna czeka na nas już dobre pół godziny. Musi się uzbroić jeszcze w odrobinę cierpliwości, gdyż część ekipy wskakuje szybko do Tesco na ostatnie zakupy. Z Pawłem zakupuję po małym izobroniku, którego konsumujemy u stóp Jezusa, oraz w Monstera na najczarniejszą godzinę - wzorem wyprawy do Paryża w ostateczności to właśnie ten napój postawiał nas na nogi i dodawał dużo mocy.

Kilka minut po północy ruszamy dalej. Ekipa jest już w pełni w komplecie, od tego miejsca "dowodzenie" przejmuje Kasia, gdyż mieszka w Świebodzinie i te trasy zna jak własną kieszeń. Jedzie się bardzo dobrze, wiatru nie ma niemal wcale, jedyne co nam doskwiera to dająca się odczuć niska temperatura. Pomiędzy miasteczkami czy wioskami, wśród lasów, nad naszymi głowami rozpościera się rozgwieżdżone niebo. Jazda w nocy ma swoje plusy i minusy. Piękne gwieździste niebo nad głowami, czy też minimalny ruch samochodów, najczęściej brak wiatru oczywiście można bez zastanowienia zaliczyć do plusów. Energetyzujące są też skoki adrenaliny przyprawiane przez odgłosy zwierząt w lesie w przy drodze. Zdarza się, że słyszymy stado dzików czy też saren. Nie wspomnę już o ostatnim wyjeździe do Kołobrzegu, kiedy to całkiem pokaźny dzik w nocy przebiegł drogę 2 m przed prowadzącym peleton. Jednak najbardziej nie lubię w takiej jeździe tego, że trzeba być non stop skupionym i nie można spuszczać oczu z kawałka oświetlonej przed przednim kołem drogi i wysilać się, aby czasem przez przypadek nie przeoczyć jakiejś wielkiej dziury i w nią nie wjechać. 
Jadąc przez Lubrzę dojeżdżamy do Sulęcina, gdzie wjeżdżamy na przerwę na stację benzynową. 

Ogrzewamy się gorącym hot-dogiem, rozmawiamy chwilę z miejscowymi "imprezowiczami" - kolejni ludzie, którzy byli pod ogromnym wrażeniem tego co robimy. Można powiedzieć, że po części zregenerowani ruszamy dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów Pawłowi pęka szprycha. Widzę po jego minie, że przyszedł czas na jego kryzys. Jednak z kilkoma słowami motywacji, po których zrobiło się jaśniej i przyszedł czas na ładniejszy asfalt, widzę że siły i chęci do dalszej jazdy mu powracają. Co innego tyczy się mnie - kolano coraz bardziej zaczyna mi doskwierać. Kuba również zaczął się skarżyć na ból - przez to za całą ekipą zostajemy trochę w tyle, zostaje z nami również Kasia. Jako, że nasz "rodzynek" darzy ogromną sympatią Serbię, jej mieszkańców, kulturę i wszystko co z tym państwem związane, nie obyło się bez chwili przerwy na zdjęcie przy tej miejscowości.

Jadąc DW 137 dojeżdżamy do Kowalewa, gdzie na stacji benzynowej czeka na nas reszta naszej dzielnej ekipy. Robimy przerwę na małe śniadanko. Czuję, że mój kryzys się rozpoczyna, dlatego wyciągam na stół tajną broń jaką jest Monster. Patrzę, że Paweł postępuje podobnie - nie pozostaje nic innego jak mieć nadzieję, że i tym razem napój nas nie zawiedzie i postawi nas na nogi.

Po przerwie ruszamy dalej, jednak u mnie ból kolana przechodzi wszelkie granice. Całość grupy rusza do przodu w stronę Słubic, ja zostaję w tyle i rozpoczynam walkę z własnym sobą. Licznik wskazuje 200km, natomiast moje w moje kolano jakby diabeł wstąpił, ból jest taki, że nie kontrolowanie zaczynają lecieć mi łzy. W pewnym momencie byłem już zdecydowany, że nie jadę dalej tylko dojeżdżam do granicy i wracam na pociąg do domu. Jednak po przemęczeniu się przez dobre 10 km ból w pewnym stopniu ustał, kryzys minął, a we mnie czuję jakby zstąpiły nowe siły. Doganiam resztę ekipy, cały czas walcząc ze swymi myślami - znów zacząłem brać pod uwagę opcję, że jednak dam radę dojechać do końca. Ostateczną decyzje pomaga mi podjąć Kuba. Wspólnie już wszyscy dojeżdżamy do granicy.

W tym miejscu podejmujemy decyzję o podzieleniu się na 3 grupy:
-grupa 1. - Paweł, Michał, Tomek i Wojtek ruszają "z kopyta" aby jak najszybciej dojechać do Berlina, zrobić zdjęcie pod bramą Brandenburską, zjeść kebaba i szybko wracać z powrotem do Polski na pociąg z Rzepina, który miał jechać o 18:35;
-grupa 2. - Kasia, Kuba i ja postanawiamy jechać wolniejszym tempem (przypomnę, że zarówno mnie jak i Kubie w jeździe przeszkadzało bolące kolano), byle dojechać do Berlina, gdzie chcemy spędzić czas do wieczora dokładnie zwiedzając;
-grupa 3. - jednoosobowa - Hubert, który postanawia objechać Frankfurt i w tym miejscu się od nas odłączyć i wracać do Rzepina na pociąg do domu.
Tak więc po godzinie 6 rano ruszamy podzieleni na grupy. Tempo naszej grupy spada do ok. 25 km/h, robi się chłodno i pochmurno, do tego bardzo silny wiatr wieje nam prosto w klatę. Postanowiliśmy robić przerwy co mniej więcej 20 km. Jedną z nich robimy w miejscowości Müncheberg pod Lidlem. Kończył nam się pomału prowiant, więc postanowiliśmy wjechać i zrobić małe zakupy. Gdy dojeżdżaliśmy zobaczyliśmy naszą 1. grupę, która tuż przed nami opuściła to samo miejsce. Pocieszyliśmy się, że jednak nie jesteśmy aż tak tragicznie w tyle.

Wchodzę z Kasią pierwszy, Kuba zostaje i pilnuje rowerów. Ja płacę pierwszy gotówką i wychodzę, Kasia miała zamiar zapłacić kartą. Po chwili woła mnie żebym pożyczył pieniądze, bo okazało się że czytnik kart nie przyjmuje Visy ani Master Card. Pożyczam ostatnie euro'sy, gdy chcieliśmy zasiąść do spożywania śniadanka wybiega do nas Kuba, który ma ten sam problem co Kasia. Niestety jestem już spłukany z gotówki, całe szczęście ktoś z kolejki płaci za zakupy Kuby w zamian za 20 zł. W końcu możemy zaspokoić skręcone żołądki dawką kalorii. Najedzeni ruszamy dalej.

Mijamy ładne, zadbane niemieckie miasteczka. Znów przychodzą mi do głowy wspomnienia - pomyśleć, że to była trasa drugiego dnia zeszłorocznej wyprawy. Większość trasy to jazda eleganckimi ścieżkami rowerowymi, biegnącymi w większość przy drodze w otoczeniu lasów, takich jak ta.

Jednak nie brakuje też mniej przyjemnych odcinków, gdzie drogi rowerowej brakuje i trzeba wjechać na drogę krajową, gdzie pędzące tiry nie umilają jazdy. Bardzo się męcząc, dojeżdżamy jednak w końcu do upragnionej tablicy Berlin.

Czuję się dumny z tego, że mimo chęci aby się poddać przed granicą, zacisnąłem zęby i dałem radę dojechać. Mam tylko cichą nadzieję, że nie będzie to miało jakiś dalszych konsekwencji związanych z kolanem. Niezbyt ciekawą drogą rowerową jedziemy w stronę centrum. Dostajemy wiadomość, że 1. grupa zrobiła już zdjęcie pod bramą i jadą właśnie na kebaba. Mamy jakieś dobre 10 kilometrów straty. Dojeżdżamy do reszty, czekają już na nas zniecierpliwieni pod iglicą.

Jeszcze ostatnie zdjęcie grupowe przed kolejną rozłąką. Oczywiście nie mogło się obejść bez zadziwiających umiejętności fotograficznych jednego z panów, który skutecznie skrócił iglicę za nami. Życzymy grupie powodzenia, my natomiast robimy sobie przerwę w tym miejscu. Jemy co tam nam jeszcze zostało, nawet pewna Pani częstuje nas jabłkami, gdyż szkoda jej było ich wywalać. My z chęcią zjedliśmy, że aż nam się uszy trzęsły :) Najedzeni postanowiliśmy zrobić sobie spacerek pieszo pod bramę Brandenburską.



Po zrobieniu zdjęcia pod bramą, ruszyliśmy w stronę Reichstagu. 

Następnie ruszyliśmy pod kolumnę zwycięstwa, upamiętniającą zwycięstwo Prus nad Danią, na której szczycie znajduje się brązowa figura Wiktorii.

Dalej minęliśmy berlińskie Zoo, na zwiedzenie którego śmiało trzeba dać sobie cały dzień. Jednak warto wpaść i zobaczyć chociażby misie polarne, których chociażby w naszym poznańskim zoo brakuje :)

Dojeżdżając do Sony Center - nowoczesnego centrum handlowego z kafejkami i innymi atrakcjami, mijamy wysokie drapacze chmur.

Same Centrum robi na mnie duże wrażenie. Ciekawie zaprojektowany dach w nocy mieni się wieloma kolorami.

Po objechaniu jeszcze Berlina w kilka miejsc nadszedł czas na piwko w pubie, które należało się nam dziś jak psu micha :) Po spożyciu ruszamy w stronę dworca. Podjęliśmy decyzję, że do Frankfurtu wracamy pociągiem. Z początku ciężko było nam ogarnąć te wszystkie ich taryfy, ale w końcu dochodzimy do porozumienia i udaje się nam kupić bilety. Ok 18:40 mamy pociąg.

Sam dworzec posiadał aż 4 piętra, pociągi jeździły zarówno pod jak i nad ziemią. Do tego ogromna ilość sklepów, butików...A myślałem, że nasze 'Poznań City Center' jest ogromne...

We Frankfurcie wysiadamy ok. godziny 20. Kasia zechciała ruszyć porobić kilka zdjęć i poczekać na nas na moście do Słubic, natomiast ja z Kubą skusiliśmy się na kebaba na dworcu. Najedzeni ruszamy dogonić Kasie. Zmarznięta czeka na nas, w między czasie przeszła nad Frankfurtem ogromna ulewa niczym oberwanie chmury. Przed nami jeszcze najgorsze prawie 30 km do Rzepina na dworzec kolejowy i oczekiwanie do 5:35 na pociąg do domu. Rzeczywiście robi się chłodniej. Zaczynam prowadzić do Rzepina, w międzyczasie droga się dłużyła u dłużyła, Kasia stwierdziła że chyba źle pojechaliśmy. Ja byłem pewny tej trasy, jednak w pewnym momencie zwątpiłem, musieliśmy upewnić się na nawigacji. Okazało się, że wszystko dobrze. Na domiar złego Kuba łapie laka w tylnej oponie. Dopompował koło i jakoś dojechaliśmy do Rzepina. Na miejscu pytamy policjantów o jakąś najbliższą stację benzynową, wskazują nam jedną na której podobno można wypić coś ciepłego. Jedziemy i po ok 3 kilometrach dojeżdżamy. Tak się nam udało, że na stacji były ustalone skórzane fotele i kanapa, oraz duży telewizor w którym leciały filmy na TVN. Zamawiamy po gorącej zupce, hot dogu. Pracownicy stacji nie pozwalają nam wprowadzić rowerów do środka, jednak pozwalają nam przeczekać na miejscu do rana na pociąg. Tak więc zaczynamy czuwanie, żeby nie okradli nas z kochanych dwóch kółek. Na zmianę spaliśmy.
Tak mniej więcej wyglądało nasze oczekiwanie na stacji.

Zbieramy się ok. 5:00, dojeżdżamy na dworzec kolejowy, kupujemy bilety i planowo o 5:35 ruszamy do Zbąszynka. Po drodze w Świebodzinie żegnamy się z Kasią, która wysiada do domu. Oczywiście jakby to było, jakby nie obyło się bez przygód na koniec. Mieliśmy z Kubą czuwać, jednak wyszło moje prawie już 48 godzin bez snu, i na stacji końcowej w Zbąszynku Kuba się ocknął, jak już pociąg stał pusty. Zrywamy się, dolatujemy do drzwi i okien, aby nas wypuścili. Nasze zakręcenie zauważyli funkcjonariusze Straży Ochrony Kolei, i proszą o otwarcie pociągu, z ulgą stawiamy nogi na dworcu. Przed nami jeszcze 40 minut oczekiwania na pociąg do Poznania. Chowamy się w poczekalni. Pociąg przyjeżdża zgodnie z planem, i o godzinie 8:40 wysiadamy w Poznaniu. Jeszcze tylko kilka kilometrów i o godzinie 9:00 parkuję szosę w swoim pokoju.

Dystans końcowy 355,5 km, rekord sezonu, drugi dystans życiowy. Mam nadzieję, że w końcu kolano wydobrzeje, i będę mógł kontynuować tą szaloną pasję. Panowie i droga Pani, dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna za kolejną niesamowitą wycieczkę. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że poznałem takich wariatów i że wspólnie z Wami mogę spełniać kolejne swoje marzenia :) A wszystkich, którzy czytają, a boją się wsiąść na rower i spróbować - zachęcam do przełamania się i sprawdzenia siebie. Śledźcie nasz profil na facebook'u, wkrótce kolejne wycieczki, również takie z krótszymi dystansami dla osób które troszkę mniej od nas jeżdżą :)

Relacja filmowa z wyjazdu:



  • DST 355.50km
  • Czas 16:47
  • VAVG 21.18km/h
  • VMAX 48.80km/h
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl