Informacje

  • Wszystkie kilometry: 6346.79 km
  • Km w terenie: 197.00 km (3.10%)
  • Czas na rowerze: 11d 14h 54m
  • Prędkość średnia: 22.67 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy baras.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:1576.87 km (w terenie 25.00 km; 1.59%)
Czas w ruchu:79:47
Średnia prędkość:19.76 km/h
Maksymalna prędkość:69.60 km/h
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:105.12 km i 5h 19m
Więcej statystyk
Piątek, 26 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria 100-200km., Wyprawa Poznań - Paryż 2013

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 12.


--------------------------------------------------------------
DZIEŃ 12. -> Hellevoetsluis - Goes
--------------------------------------------------------------

Dla odmiany dziś nie mieliśmy okazji sobie dłużej pospać - nasze nowo poznane sąsiadki od samego rana widocznie bardzo tęskniły za nami i ryczeniem nie do zniesienia budzą nas o godzinie 8. Nie zważając na nie leżymy do godziny 9. po czym się pakujemy i szykujemy do jazdy. Dziurawe materace dały się we znaki, plecy troszkę pobolewają. Wieczorem będziemy musieli je zreperować, gdyż inaczej ciężko mi wyobrazić sobie kolejne 7 dni jazdy.
Jako, że dziś mamy 26. dzień lipca, a dla nie wtajemniczonych są to urodziny Gumisia, przed wczepieniem butów w pedały SPD składam swojemu towarzyszowi najlepsze życzenia. Ruszamy...

Po drodze wjeżdżamy do małego miasteczka (niestety nie zapamiętałem nazwy), w którym robimy pierwszą przerwę na śniadanie. Z okazji urodzin pozwalamy sobie na odrobinę rozpusty przy śniadanku i kupujemy szynkę, pomidorka, maślankę i tworzymy śniadanie mistrzów :) Do konsumpcji rozsiadamy się na ławeczkach pod miejscowym muzeum (niestety nie potrafię powiedzieć, dokładnie co się w nim znajdowało, gdyż tabliczka była nie po "naszemu").

Podczas "uczty" robi się coraz chłodniej, a nad naszymi głowami zaczynają się kłębić coraz to ciemniejsze chmury. Po krótkiej chwili zaczyna grzmić i się błyskać - już wiemy że burza jest niedaleko i za moment nas dopadnie. Wskakujemy na rowery i ruszamy w drogę z nadzieją, że uda nam się uciec. Nic z tego - jesteśmy zmuszeni wjechać na pierwszą lepszą stację paliw i przeczekać najgorsze - które trwa dobre 30 minut. Niezbyt efektywny początek dnia jeśli chodzi o przejechane kilometry.

W końcu doczekaliśmy się rozpogodzenia, i zmotywowani zaczynamy "kręcić" aby odrobić tą długą przerwę. Wjeżdżamy na wyspy (które przy planowaniu wyprawy przejechaliśmy wzdłuż i wszerz na google street view). Ich przejechanie było jednym z naszych małych marzeń do spełnienia na tej wyprawie. Widoki były przepiękne, idealne trasy rowerowe (jak praktycznie w całej Holandii).

Jadąc na niektórych odcinkach czuliśmy się trochę, jakbyśmy jechali po drodze rowerowej postawionej po środku pustyni - ogromne wydmy piaskowe były po lewej i prawej stronie, otaczały nas.

Podczas innych odcinków był tylko cienki kawałek lądu, bądź most, a wszędzie dookoła Morze Północne.


Po przejechaniu wysp i pięknych plaż kierujemy się na miejscowość Goes. W jednej z małych wiosek robimy krótką przerwę i zakupujemy po Monsterze, aby mieć większego "powera" do dalszej jazdy - zaczynaliśmy odczuwać drobne zmęczenie. Jednak monsterek zawsze nam pomagał - nie było inaczej tym razem :) 

Omijając zwodzony most dojeżdżamy do Goes, gdzie zatrzymujemy się w jednym ze sklepów w celu zakupienia kilku "izobroników". W końcu naszym polskim zwyczajem urodziny trzeba świętować i opić :) Z zapasami ruszamy i zaczynamy myśleć o znalezieniu odpowiedniego noclegu. Kilka kilometrów za miejscowością Goes przejeżdżamy obok ogromnych sadów. Pomyśleliśmy, że będzie to idealne miejsce na rozbicie namiotu. Przy jednym z wjazdów do sadów stał jakiś nowy samochód - domyśleliśmy się, że pewnie to właściciel. Postanowiliśmy podjechać i uzyskać pozwolenie na rozbicie się. Po dosłownie 30 minutach oczekiwania w końcu usłyszeliśmy jakieś głosy i przed naszymi oczami pokazał się holender z trzeba afroamerykańskimi pracownikami. Pracownicy przywitali się z nami po "ichniemu" - nie potrafię powtórzyć. Jednak okazało się, że wspomniany holender mówi płynnie po angielsku. Opowiadam mu naszą historię, skąd i dokąd jedziemy. Na wiadomość, że jesteśmy z Polski zareagował następująco: "To jest mój sad, też mam Polaków, jedźcie za mną, tu nie będziecie spać!". Bardzo zdziwieni i zaskoczeni, nie wiedząc czego możemy się spodziewać ruszamy za właścicielem sadów. Po niecałym kilometrze dojeżdżamy do OGROMNEGO gospodarstwa. Jak się okazało, wspomniani Polacy nie byli jego niewolnikami (takie wizje też przychodziły nam do głowy) a pracownikami. Siedmiu naszych rodaków pracowało w sadach przy hodowli i zbieraniu jabłek i innych owoców. Możemy się rozbić pomiędzy drzewami. Gospodarz również udostępnia nam ciepły prysznic - cuda jednak się zdarzają, tak jak cudowni ludzie chodzą po naszej planecie. Nie możemy się bać zacząć rozmowy, nie mieliśmy nic do stracenia, a zyskaliśmy bardzo dużo. Pracujący tam Polacy nie mogli nam uwierzyć, że jedziemy aż z Poznania i że zmierzamy do Paryża.

Na kolację przyrządzamy sobie makaron z ciemnym sosikiem. W oczekiwaniu na zagotowanie bierzemy łatki do dętek i zaklejamy przedziurawione wczoraj materace, aby mieć pewność doklejamy jeszcze taśmą izolacyjną. Po napompowaniu trzymają jak nowe. :)
Najedzeni zaczynamy świętowanie urodzin. Życzeniem Pawła było zobaczyć mnie pod wpływem, a co za tym szło, życzył sobie abym jedno z piw (dokładniej to które miało 10%) wypił "duszkiem". Jako, że po tylu dniach jazdy się chciało, z przyjemnością spełniam tą prośbę. W świetnym humorze zasypiamy :)

  • DST 105.90km
  • Czas 05:12
  • VAVG 20.37km/h
  • VMAX 33.00km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 11.


----------------------------------------------------------
DZIEŃ 11. -> Amsterdam - Hellevoetsluis
----------------------------------------------------------

Budzimy się już chyba o tradycyjnej dla nas godzinie 9. Jednak dzisiaj wszystko jest inaczej niż zwykle. Czuję, że wiatr mnie przeszywa, jest zimno. Otwieram oczy i uświadamiam sobie, że jest to najpiękniejszy poranek w moim życiu.

Budzę się w śpiworze pod gołym niebem na szerokiej pustej plaży za Amsterdamem i wpatruję się w szumiące Morze Północne. Życie jednak jest piękne :) Od rana jest trochę pochmurnie, nawet chwilkę kropi deszcz, jednak wkrótce się wypogadza. Słońce znów zaczyna grzać, więc korzystamy z tej okazji i bierzemy kąpiel. W międzyczasie na plaży pojawiają się pierwsze osoby.

Następnie robimy śniadanko, najedzeni, umyci, jesteśmy gotowi do jazdy. Nasze zegarki w chwili wyjazdu wskazywały godzinę 12...mieliśmy minimalny poślizg. Pierwsze kilometry wykręcamy po idealnej ścieżce rowerowej wśród wzgórz i wydm.

Nie licząc jednej "sik-pauzy" jedziemy nieustannie do godziny 17, kiedy to wjeżdżamy do Rotterdamu. Po Amsterdamie (który jest wybudowany w troszkę innym stylu) czujemy się jak byśmy wjeżdżali co najmniej do Nowego Jorku. Wszędzie w oczy rzucają się drapacze chmur, które robią ogromne wrażenie.

Już chyba tradycyjnie dla dużych miast, również i w tym przypadku nie obyło się bez małego pobłądzenia, całe szczęście w końcu wjeżdżamy na właściwą drogę i żegnamy się z Rotterdamem. Bardzo ładne miasto, jednak z racji braku czasu i pośpiechu nie pozwalamy sobie na dokładniejsze zwiedzanie. 
Jadąc dalej przejeżdżamy Hellevoetsluis i na ścieżce rowerowej natrafiamy na stado owiec. My proste chłopaki z miasta, oczywiście się zatrzymaliśmy, wyciągnęliśmy aparaty i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Jednak nasze owieczki najwyraźniej miały uczulenie na blask flesh'a, bardzo je denerwował widok obiektywu, wręcz wprowadzało je to w szał. Tak więc musieliśmy w biegu chować aparaty i czym prędzej uciekać przed wściekłymi owcami.

Przed trwałym kalectwem uchronił nas metalowy mostek :)
Kawałeczek dalej znajdowało się pastwisko oddzielone małym kanałem z wodą od pastwiska naszych włochatych przyjaciółek. Na tymże pastwisku ujrzeliśmy Pana, który wyszedł ze swym psem na spacer. Jako że robiło się już coraz później i słońce skłaniało się ku zachodowi, stwierdziliśmy że może być to idealne miejsce na nocleg. Podjeżdżamy i zagadujemy Pana. Okazało się, że jest to jego ziemia, i że możemy bez problemu się tu rozbić. Po chwili rozmowy nasz dzisiejszy gospodarz życzy nam powodzenia i rusza w stronę domu, natomiast my bierzemy się za robotę z rozstawianiem namiotu.

Nasi dzisiejsi sąsiedzi robią z początku małe problemy i ostro na nas "beeeeeeczą", jednak szybko dochodzimy do porozumienia i możemy w spokoju się położyć. 
Jako, że skleroza nie boli i nie zakupiliśmy wody na dzisiejszą kolację, kładziemy się bez jedzenia. 

Cytując wpis do 11 dnia z dziennika wyprawy: "Nie kupiliśmy wody, więc palimy "ziółka" i w innym świecie zasypiamy. (Przy paleniu mały wypadek i przedziurawione 2 materace). Jutro zakleimy."

Myślę, że nie trzeba nic dopowiadać. Dzień 11 kończy się bardzo "pozytywnym" akcentem :)

Dzień następny.
  • DST 119.46km
  • Czas 06:11
  • VAVG 19.32km/h
  • VMAX 43.60km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria 50-100 km., Wyprawa Poznań - Paryż 2013

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 10.



-------------------------------------------------------
DZIEŃ 10. -> Huizen - Amsterdam
-------------------------------------------------------

Dziś podobnie jak wczoraj pobudka ok. godziny 9. Szybko się pakujemy i czym prędzej ruszamy w stronę Amsterdamu. Po około 20 kilometrach wjeżdżamy do miasta. Już na samym wstępie w oczy rzuca się masa rowerów, rowerzystów i przechodniów. Ogrom miasta robi na nas wrażenie. Robimy przerwę pod pierwszym lepszym marketem, robimy zakupy i jemy śniadanie. Najedzeni, pełni sił ruszamy troszkę pozwiedzać.

Kanały z łódkami i mnóstwo rowerów to tradycyjny obraz dla Amsterdamu, myślę że wielu osobom taki obraz kojarzy się z tym miastem.

Po raz kolejny spotkaliśmy się z "sekundowym odliczaniem" do zapalenia się zielonego. Szybko zauważyliśmy, że wszyscy miejscowi rowerzyści ruszali 5 sekund przed zapaleniem się zielonego.


...czyli co nam w sercach siedzi... :)


Muzeum Madame Tussaud w Amsterdamie, niestety nie mieliśmy czasu aby wejść do środka, a szkoda - chciałbym zobaczyć chociaż niektóre z tych figur woskowych :)

W końcu docieramy na dworzec kolejowy w Amsterdamie, gdzie robimy 1,5 godziny przerwy.

Był to czas na naładowanie wszystkich naszych urządzeń elektronicznych - telefonów, aparatów, kamerki. Praktycznie od początku wyprawy nie rozmawialiśmy ze swoimi znajomymi, więc podłączamy się też do darmowego Wi-fi i spędzamy trochę czasu na Facebook'u. Po podładowaniu sprzętu wskakujemy na nasze "kozy" i kontynuujemy zwiedzanie.

Czasu starczyło również na drobne zakupy... :)

Muszę Wam powiedzieć, że strój Pawła robił przeogromne wrażenie na mieszkańcach Amsterdamu :)

Po drodze przejeżdżamy obok dobrze nam znanego browaru Heineken'a.

W tym miejscu, pod znanym napisem "I AMsterdam" podchodzi do nas starszy Pan z siwą brodą, zauważył flagę Polski przy naszych rowerach, okazało się że akurat jutro wraca do Poznania. Był pełen uznania dla nas, że taki kawał przejechaliśmy wyłącznie dzięki sile własnych mięśni. Po chwili rozmowy żegnamy się, spotkany Pan życzy nam powodzenia w dalszej drodze. Nie dłużej jak po 5 minutach napotykamy na kolejnych Polaków, tym razem na całą rodzinkę, która zrobiła sobie wycieczkę do Paryża trasą bardzo podobną do naszej, tylko że pokonaną samochodem. Ładne kilka minut rozmawiamy, jednak czas zaczyna nas gonić. Na odchodne otrzymujemy mapkę Amsterdamu i życzenia powodzenia.

Po drodze wjeżdżamy do dużego parku w centrum miasta. W pewnym momencie czuję, że coś hamuje mi rower, odwracam się i załamuję jednocześnie, okazało się że śruby bagażnika się poluzowały i całkiem się rozkręcił, efektem czego cały bagaż przeciągnąłem po asfalcie - szczęście, że tylko przez chwilkę.

Szybko skręcam bagażnik, przy okazji chcę mocniej skręcić przedni - oczywiście jak się chce być nadgorliwym to z reguły los odwraca się "4 literami" do ciebie. Tak też było w moim przypadku - przekręciłem śrubę od przedniego bagażnika, musiałem działać na "Mac Gajwera" i pościskać "trytkami" żeby było stabilnie. Na szczęście ten sposób nigdy nie zawodzi. Podczas gdy ja walczę ze swoimi bagażnikami, Paweł odkrywa w przedniej sakwie pęknięty jogurt, nie małą chwilę zajmuje mu wyczyszczenie wszystkich rzeczy z rozlanego jogurtu. JAK PECH TO PECH...
Po naprawie ruszamy już w stronę wyjazdu z miasta, kierujemy się na Haarlem. 


Zaraz przy ścieżce rowerowej spotykamy małe stadko bawołów, początkowo tak mi mignęły, że pierwsza myśl jaka mnie uderzyła, to że właśnie zobaczyłem żubra. Paweł oczywiście mnie wyśmiał, stwierdził że musiało mi się przewidzieć, jednak zawróciliśmy się i przyznał mi rację, że widziałem coś wielkiego włochatego, jednak koło żubra to nie leżało :)
Za Haarlem'em droga rowerowa doprowadza nas do kolejnych zjazdów na plażę - dojechaliśmy do wybrzeża Morza Północnego. Przy zachodzącym słońcu robimy kolację i spożywamy, przy okazji rozmawiając z ludźmi którzy z ciekawością podchodzą do nas. Jesteśmy czymś w rodzaju "atrakcji turystycznej" :)


Travel & Cycle Team Poznań dotrze wszędzie! :) 
Siedziało się bardzo przyjemnie, jednak w końcu przyszedł ten nieubłagany moment, gdy słońce zaszło, zrobiło się chłodno i ciemno, a my wciąż jesteśmy bez miejsca na nocleg. W końcu po zapoznaniu się z tablicą informacyjną...

...decydujemy się na nocleg na plaży. Na tablicy jest wzmianka o zakazie rozbijania namiotów, jednak nie ma ani słowa o zakazie spania. Tak więc ubieramy kilka ciepłych warstw na siebie, na nienadmuchanych materacach, tylko pod śpiworem i gołym niebem kładziemy się spać. Z daleka widać światła mieniące się ponad Amsterdamem, a nad naszymi głowami przepiękne gwieździste niebo. Jednym słowem - PRZYGODA!

Dzień następny.
  • DST 66.78km
  • Czas 04:06
  • VAVG 16.29km/h
  • VMAX 28.40km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria 50-100 km., Wyprawa Poznań - Paryż 2013

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 9.



-----------------------------------------------
DZIEŃ 9. -> Apeldoorn - Huizen
-----------------------------------------------

W przeciwieństwie do wczorajszej nocy - dziś było wyjątkowo spokojnie. Wystarczającym dowodem na to może być fakt, iż budzimy się dopiero po godzinie 9. rano. Ogarnięcie się, spakowanie wszystkiego zajmuje nam ok 40 minut. Tym razem obaj odkrywamy nowych przyjaciół w naszym ciele - ja znajduję kleszcza przy kostce, natomiast Paweł na tylnej części uda. Wykańczamy pasożytów i ruszamy w drogę. 
W miejscowości Voorthuizen robimy godzinną przerwę śniadaniową. Co daje się nam mocno we znaki to bardzo wysokie ceny w sklepach - w porównaniu z niemieckimi cenami. Wraz z upływem kolejnych kilometrów wciąż nie mogę przestać zachwycać się mijanymi pięknymi miasteczkami.

Na naszej dalszej drodze przejeżdżamy przez miasto Amersfoort. Zwiedzamy tam centrum, tradycyjnie robię kilka zdjęć.

W tym miejscu wystarczyła chwila nieuwagi, żebyśmy się zgubili. Okazało się że Paweł pojechał w stronę McDonalda, natomiast ja w tym czasie robiłem zdjęcia i nie zakodowałem w którą stronę pojechał. Na szczęście szybko się odnajdujemy. Pod "makiem" zaczepia nas nasz rodak - okazało się że od kilku lat mieszka w Holandii ze swoją żoną i córeczką. Całą rodzinką byli na przejażdżce rowerowej. Wierzyć im się nie chciało, że jedziemy aż z Poznania, i że zajęło nam to "tylko" 9 dni. Jak się okazało, kobieta była rodowitą Holenderką, jednak uwierzcie mi - w życiu byście nie powiedzieli - tak idealnie mówiła po Polsku :) Robimy sobie wspólną przejażdżkę po mieście, przy okazji zaczerpnęliśmy małej lekcji historii i zobaczyliśmy najważniejsze zabytki. Nowi znajomi oferują nam pomoc - chcą zaprowadzić nas do znajomego serwisu rowerowego, w celu wyregulowania mojej przedniej przerzutki. Niestety ich znajomy, który pracuje w serwisie akurat dziś zaczął urlop. Tak czy owak jestem bardzo wdzięczny za dobre chęci :) Zostajemy jeszcze pokierowani do najbliższego Lidla i Aldika, robimy zakupy na dalszą drogę. Robi się już stosunkowo późno, więc musimy się pożegnać. Jedyne czego żałuję, to że nie zrobiliśmy sobie wspólnego zdjęcia.
Podczas rozmowy z poznanym małżeństwem dowiadujemy się gdzie znajduje się najbliższa plaża i woda. Pewnie większość z Was zastanawia się, gdzie my się myliśmy. Otóż oświecę Was, od początku wyprawy nasze ciała nie doświadczyły takiego luksusu jakim jest kąpiel. Tym bardziej na ten moment było to naszym największym marzeniem.


Podobno wspomniana woda znajduje się w miejscowości Huizen, tam też się kierujemy. Pociesza nas fakt, iż Amsterdam - kolejna stolica na naszej trasie - jest już niemalże na wyciągnięcie naszej ręki.

Jak się okazało, informacje były prawdziwe, i po przejechaniu 4km znajdujemy się na plaży. Nie sposób opisać słowami co czułem, gdy po tych 9 dniach wskoczyłem do wody - nie przeszkadzał mi nawet fakt, iż 30 metrów od brzegu wciąż miałem wodę po kolana, i że wszędzie wokół było mnóstwo wodorostów. 

Nasze maszyny również były w trakcie zasłużonego odpoczynku.
Wraz z upływem czasu, gdy odpoczywaliśmy sobie na plaży, tuż obok nas zaczęła zbierać się grupka znajomych. Z samochodu wyciągnęli ogromnego grilla, leżaki, koce - oraz dużo jedzenia. My i nasze gorące kubki wyglądaliśmy co najmniej marnie w ich towarzystwie. Pomogliśmy jednemu z panów przenieść duży ponton na wodę, dla jego dzieci. W zamian za pomoc zostaliśmy poczęstowani świeżutką bagietką z własnoręcznie robioną pastą rybną oraz kawałkiem kiełbasy i szaszłyka - pierwszy raz od ponad tygodnia mieliśmy w ustach ciepłe mięso! Niezapomniane uczucie! :) (Do teraz zastanawiam się czy zostaliśmy poczęstowani w zamian za pomoc, czy dlatego, że po prostu zrobiło się im nas żal).

Po raz kolejny przeprowadzamy rozmowę z Holendrami, po raz kolejny przekonuję się, jacy to są towarzyscy, przyjacielsko nastawieni, mili ludzie. Trochę za bardzo się zagadaliśmy, zaczyna robić się późno a my kompletnie zapomnieliśmy o "bożym" świecie, i o tym że nikt za nas noclegu nie poszuka. Żegnamy się i niemalże o zmroku ruszamy przed siebie.

Z miejscem na nocleg jest bardzo ciężko, nie ma nic co by nam odpowiadało. Koniec końców znajdujemy kawałek lasu i kilka drzew przy zjeździe z autostrady. Dochodzimy do wniosku, że o tej porze nic lepszego nie znajdziemy i ok godziny 23 idziemy spać.

P.S. Muszę się przyznać bez bicia, mieliśmy przez chwilę pod koniec dnia szalony pomysł dojechania po ciemku do Amsterdamu, aby poznać jak to miasto żyje nocą, a gdy zrobi się jasno znalezienia gdzieś noclegu. Wiedziałem, że jesteśmy z Pawłem zdolni do takich akcji, jednak przemyśleliśmy wszystkie za i przeciw i zdecydowaliśmy się na nocleg przy autostradzie. Byliśmy wykończeni trasą i temperaturą, która w dzień dochodziła prawie do 40 stopni.

Dzień następny.
  • DST 92.48km
  • Czas 05:05
  • VAVG 18.19km/h
  • VMAX 39.70km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria 100-200km., Wyprawa Poznań - Paryż 2013

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 8.



---------------------------------------------------------
DZIEŃ 8. -> Bad Betheim - Apeldoorn
---------------------------------------------------------

Kompletnie nie wyspani podnosimy się po godzinie 8. W drogę ruszamy ok. 9:00, jesteśmy bardzo zmęczeni zwierzęciem, które w nocy nie pozwalało nam spać i grasowało przy naszym namiocie. Po przejechaniu 5 kilometrów zatrzymujemy się pod Lidlem, robimy zakupy i urządzamy sobie prawdziwą ucztę - w końcu jakoś musimy sobie odbić niedzielę bez otwartego sklepu! :) Objedliśmy się na prawdę jak królowie, nie zauważyliśmy kiedy zleciała ponad godzina. Robi się już późno - ok. godziny 11 - więc czas się pakować i wskoczyć na właściwy tor jazdy. Po jakiś 15 minutach przed naszymi oczami ukazuje się holenderska granica. 

Muszę przyznać, że zaczęło przepełniać mnie uczucie radości - co jak co Niemcy to ładne państwo, ale po całym tygodniu jazdy dało się nam we znaki - więc cieszyliśmy się na małą zmianę. Należy też wspomnieć, że żaden z nas nigdy jeszcze nie był w Holandii :)
Do momentu wjechania do pierwszego miasteczka za wiele się nie zmieniło, krajobraz przypomina ten, który widywaliśmy przez ostatni tydzień, w oczy rzucają się jedynie piękne domki jednorodzinne. 

Przy każdej sygnalizacji świetlnej był "licznik" który odliczał czas do zapalenia się zielonego światła - swoją drogą dobre rozwiązanie i z chęcią zobaczyłbym coś takiego w naszym kraju :) 
Gdy wjechaliśmy do pierwszego miasteczka spotkaliśmy dużo ludzi - jednak ani jednego pieszego - za to masę rowerzystów i ludzi na skuterach. W oczy rzucały się również piękne rowerzystki - bardzo miła odmiana po tygodniu jazdy po Niemczech :) Tego dnia upał szczególnie nam doskwierał, ludzie których spotykaliśmy z wielkim zdziwieniem patrzyli na nas, i delikatnie zwracali nam uwagę, że to chyba troszkę za ciepło dziś na rower. My odpowiadaliśmy - owszem, jest bardzo ciepło, ale nikt za nas nie dojedzie :)

Co również zrobiło na nas wielkie wrażenie to idealne trasy rowerowe, które często miało po 2 pasy, każdy w innym kierunki, wszędzie obowiązywały przepisy ruchy drogowego (u nas niestety w przypadku rowerzystów często tak kulturalnie to nie wygląda), rowerzysta dla kierowcy był święty, w momencie gdy podjeżdżaliśmy do skrzyżowania czy ronda, zawsze mieliśmy pierwszeństwo, kierowcy z uśmiechem na twarzy nas przepuszczali. Po drodze zwiedzamy kilka bardzo malowniczych miasteczek.




Świetną sprawą były kosze ustawione przy ścieżkach rowerowych, w taki sposób, że bez schodzenia z roweru można było podczas jazdy wyrzucić kulturalnie do kosza, zamiast śmiecić.

Na drodze nie zabrakło oczywiście charakterystycznych dla Holandii wiatraków.

Gdy wszedłem do sklepu na zakupy coś mi nie pasowało - i szybko dotarło do mnie co takiego. Otóż wszyscy ludzie, czy pracownicy, czy klienci, byli bardzo dla siebie uprzejmi, wszyscy się uśmiechali, z chęcią ze sobą rozmawiali - czegoś takiego u nas jeszcze nie miałem okazji doświadczyć. 
Po drodze przejeżdżamy przez miasteczko Deventer - bardzo malownicze. Byłem nim zachwycony i czułem, że mógłbym tu zamieszkać.



Co nas bardzo zdziwiło, to fakt że w Holandii drogi rowerowe są nie tylko dla rowerów, ale również dla skuterów. Ciężko było się przyzwyczaić do wariatów bez kasków którzy wyprzedzali nas na wąskiej ścieżce.

Świetną sprawą były ustawione przed każdym większym miasteczkiem radary, które mierzyły prędkość rowerzysty, wyświetlały aktualną godzinę i temperaturę oraz podawały liczbę rowerzystów, którzy tą drogą przejechali. Zwróćcie uwagę na godzinę 19:40 i temperaturę 32 st. C :)

Rozbijamy się za miejscowością Apeldoorn, z trudem znajdujemy odpowiednie miejsce przy lesie. Dopiero ok 21:30 zaczynamy rozkładać namiot, na kolację dziś makaron z sosem pomidorowym. Z pakietu gorących kubków wylosowałem dziś żurek, i na dobre zaśnięcie "izobronik". Noc bardzo spokojna.


Dzień następny.
  • DST 117.49km
  • Czas 06:06
  • VAVG 19.26km/h
  • VMAX 36.00km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 7.



--------------------------------------------------------
DZIEŃ 7. -> Buer - Bad Bentheim
--------------------------------------------------------
Dziś pierwsza niedziela naszej wyprawy, z tego powodu pozwoliliśmy sobie dłużej pospać, jednak koniec końców słońce wygania nas z namiotu. Jemy śniadanko, pakujemy się, montujemy sakwy, i ok. godziny 10 ruszamy w drogę.
 
Przed nami ciąg dalszy jazdy po górach. Słońce praży ogromnie i niemiłosiernie daje nam "popalić". Zaczynają się długie, w połączeniu ze słońcem wykańczające podjazdy, na szczęście jak każdemu wiadomo - "za każdym podjazdem kryje się zjazd" - inaczej nie było w naszym przypadku, i dzisiaj przeżywamy wiele wspaniałych, na których idzie odetchnąć zjazdów :)

Na jednym z nich moja prędkość dochodzi do 69,6 km/h - niestety nie udało się przekroczyć 70, może następnym razem :) Jak to w górach, mamy okazję podziwiać piękne widoczki.

Jako, że to nasza pierwsza niedziela u naszych zachodnich sąsiadów, nikt z nas nie przewidział, że u nich jest to dzień święty, wszystkie sklepy są pozamykane, z wyjątkiem wybranych stacji benzynowych - które i tak było bardzo ciężko znaleźć. Ze względu na ogromny upał, jesteśmy zmuszeni często uzupełniać swoje płyny. Jednak po jakimś czasie zaczyna brakować nam wody, żadnego sklepu na widoku. Dociera do nas, jak duży błąd zrobiliśmy, nie sprawdzając tego wcześniej, i nie robiąc wystarczających zapasów dzień wcześniej. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Rheine, w której znajdujemy stojący w centrum malutki "miejski kran" z którego bez przerwy leci woda. Z początku nie jesteśmy pewni czy jest zdatna do picia, jednak po krótkiej chwili zbiera się w okół grupka młodych chłopaków, którzy na zmianę piją. Wyglądali na zdrowych i pełnych sił, to też stwierdzamy, że musi nadawać się do picia. Korzystając z okazji, napełniamy wszystkie puste butelki które wieziemy ze sobą - w razie jakbyśmy nie znaleźli do wieczora sklepu, będziemy mieć na przygotowanie kolacji.

Korzystając z okazji podjeżdżamy jeszcze pod miejscowy kościółek zrobić kilka zdjęć.

Akurat kończyła się jedna z Mszy Św., gdy ludzie opuścili już kościół, ruszyłem z aparatem w stronę wejścia, gdy nagle ostatni pan, który opuszczał świątynię naskoczył na mnie - chyba nie podobał się mu mój ubiór. Racja - może nie byłem czysty i pachnący, ale to podobno nie szata zdobi człowieka, tylko jego wnętrze? No cóż, nie zrobiłem sobie dużo z niemieckiego gadania, tylko uśmiechnąłem się i wszedłem do środka, facet sobie odpuścił.

Dalej ruszamy już jak najdalej damy radę, przed siebie. Dzisiejszym celem jest dojechać jak najbliżej granicy niemiecko / holenderskiej. Po drodze na jednej z nielicznych otwartych stacji spotykamy polskie małżeństwo, chwilę z nimi porozmawialiśmy. Wierzyć im się nie chciało, że już tyle przejechaliśmy o własnych siłach. Wypijamy sporo zimnego napoju - pomarańczowa oranżada w tej chwili smakowała niebiańsko :)
Do późnego wieczora kręcimy, udaje się nam podjechać pod miejscowość Bad Bentheim, gdzie w jednym z lasów rozbijamy swój mały obóz. Kolacja, wieczorne "pogaduchy do poduchy" - jesteśmy podekscytowani, gdyż jutro od rana mamy przekroczyć granicę, pożegnać się z Niemcami i po raz pierwszy w życiu wjechać do Holandii :) W nocy niestety mamy małe przygody, adrenalina troszkę skacze, gdyż jakieś spore zwierze kręci się przy naszym namiocie i nie pozwala spać, całe szczęście że na "kręceniu" się zakończyło i nie zostaliśmy pożarci :)

Dzisiejszy dzień był przede wszystkim przejazdowy, za tydzień będziemy wiedzieć, żeby zrobić na niedzielę dzień przed, wtedy nie będziemy usychać z pragnienia. Najlepiej się uczyć na swoich błędach :)

Dzień następny.

  • DST 108.64km
  • Czas 05:27
  • VAVG 19.93km/h
  • VMAX 69.60km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 6.



-----------------------------------------------------
DZIEŃ 6. -> Hannover - Buer
-----------------------------------------------------

Budzimy się (w sumie po malutku już robi się to tradycyjna godzina) po 8. Pogoda nas nie zawodzi, dziś znów od rana słoneczko pięknie nas ogrzewa. Nie mamy rano czasu na powolne zwijanie namiotu, czy też śniadanko przy namiocie, cała armia małych muszek nas atakuje, przez co biegiem się zwijamy, i czym prędzej ruszamy poszukać miejsca na śniadanie. Poniżej na zdjęciu widać wspomnianą "armię".

Zgoda, nie myliśmy się już od dobrych kilku dni, ale żeby było aż tak źle?! Przynajmniej ja tego nie odczuwałem :)
Przerwę na śniadanko robimy kilka kilometrów dalej, w małym miasteczku. Podczas jedzenia, Paweł atakuje mnie z kamerą, zachciało mu się wywiadu dotyczącego wczorajszych, pechowych dla mnie, wydarzeń. Całe szczęście nerwy już ze mnie zeszły, i dzisiaj śmiejąc się potrafię o tym opowiedzieć.

Podczas przerwy Gumiś znajduje w ręce kleszcza, i usuwa małego intruza. Ja tradycyjnie korzystam z chwili wolnego czasu i robię kilka zdjęć, spodobał mi się ten kadr z rowerem i dwoma oknami. Podczas wyprawy, często będę szukał takich rowerowych "smaczków".

Pełni sił ruszamy dalej. Dziś wszystko wskazuje na to, że dzień będzie dużo lepszy od poprzedniego. Jedzie się świetnie, wiatr w plecy nam pomaga, nie robimy za dużo przerw. Dojeżdżamy do miejscowości Bückeburg, w którym właśnie dziś obchodzone są "dni średniowiecza", mnóstwo ludzi zjechało do tego miasta, aby wspólnie bawić się i świętować na wielkim festynie. Początkowo nie wiedzieliśmy co się dzieje, wiele osób było poprzebieranych w stroje gotyckie, strzelałem, że może jakiś "metalowy" koncert, jednak szybko ujrzeliśmy plakaty informujące co się dzieje. Korzystając z okazji zwiedzamy, moim skromnym zdaniem - bardzo ładne miasto.






Jak się dowiedziałem z wikipedii, w latach 1643 - 1918 Bückeburg był stolicą hrabstwa, a następnie księstwa Schaumburg-Lippe. Siedzibą władców księstwa był miejscowy zamek.

Gdy jechaliśmy przez park otaczający wyspę i zamek, zaczepił nas pewien starszy Pan ze swoją rodzinką, wszyscy tworzyli ciekawy obrazek, każdy miał średniowieczny strój. Po chwili rozmowy wskazują nam, jak najłatwiej i najszybciej mamy wyjechać z miasta. Kierujemy się na miejscowość Minden. Jest to jakieś 10 km, więc szybko przejeżdżamy. W mieście dojeżdżamy do centrum, po czym wspinamy się pod ładny podjazd, aby porobić zdjęcia miejscowemu kościołowi. 



Postanowiliśmy zrobić tutaj przerwę, i coś zjeść. Słońce i temperatura dawały ostro popalić. Przy kościele był budynek, w którym znajdowały się toalety, duża sala gdzie były wydawane posiłki - coś w rodzaju świetlicy. Podczas, gdy Paweł poszedł skorzystać, podchodzą do mnie dwie kobiety, widząc nasze obładowane rowery i flagi Polski, z ciekawości chcą się wypytać, dokąd zmierzamy. Niestety, nie rozmawiały po angielsku, byłem zmuszony użyć swojego, jakże ubogiego języka niemieckiego. Jednak jestem z siebie dumny, dogadałem się, i przeprowadziłem swoją jedną z pierwszych, w pełni rozmowę po niemiecku! :) Po powrocie Gumisia, ja lecę skorzystać, gdy wracam mój towarzysz mówi mi, że gdy mnie nie było podszedł do niego pastor tego kościoła, oferował nam jedzenie, toaletę i nawet nocleg. Mile mnie to zaskoczyło. Zapewne gdyby była godzina 18/19, nie zastanawialibyśmy się, i prędko skorzystalibyśmy z tej propozycji, jednak zegarek wskazywał godzinę 14, a nasze liczniki miały dziś nakręcone dopiero 40km. Gdy siedzieliśmy jeszcze trochę pod tym kościółkiem, zaczęło podchodzić do nas coraz więcej osób, wszyscy byli znacznie starsi od nas. Całe szczęście, kilka osób potrafiło mówić po angielsku, więc po raz pierwszy na tej wyprawie, mogłem w pełni się wygadać, użyć w sumie jedynego obcego języka, który "ogarniam". Poznaliśmy tam wiele ciekawych osób, jednak przytoczę osobę jednego mężczyzny, który miał +/- 40 lat. Jak wynikło z rozmowy, jego ojciec urodził się w Polsce w Kudowie Zdrój, jednak jako małe dziecko musiał z rodziną uciekać do Niemczech - to były czasy, gdy z Polski przesiedlano Niemców. W tym roku poznany mężczyzna zabrał swoje dzieci, i pojechał pokazać im okolice gdzie narodził się ich dziadek. Jak się okazało, wszystkie spotkane tam osoby, były członkami zespołu, dziś o 18 mieli koncert właśnie w tym kościele. Wszyscy z wielkim entuzjazmem zapraszali nas, abyśmy przyszli posłuchać, dali nam do zrozumienia, że bylibyśmy mile widzianymi gośćmi. 

Niestety, jak już wcześniej wspominałem, robiła się już późna godzina, a kilometrów nam nie przybywało, byliśmy zmuszeni odmówić. Pożegnaliśmy się i ruszamy dalej w drogę. Przejeżdżamy przez centrum, nawet dobrze się nie rozpędziliśmy i znów wjeżdżamy w sam środek wielkiego festynu. Musimy prowadzić rowery, ludzi na rynku jest mnóstwo. Tym razem tematem przewodnim są "stare, dobre czasy". Natrafiliśmy na sam koniec występu tych dwóch panów, świetnie grali :)

Oczywiście, jak to niemieckie festyny, ogromne stoiska z piwem i wiele smakołyków. Niestety, musieliśmy obejść się smakiem, i w końcu wyjechać z tego, jakże dziś żywego miasta. Kilka kilometrów dalej naszym oczom ukazują się pierwsze górki.

Dla tych, którzy przed wyprawą mówili: "Eee tam, luzik, cały czas po płaskim, żaden problem" - o to dowód, że w rzeczywistości tych gór i podjazdów było tylko niewiele mniej od płaskiego terenu.

Od tego momentu czekał nas spory odcinek stromych podjazdów i malowniczych zjazdów. Gdy jechaliśmy dalej, zaczęło robić się późno i zanosić pomalutku na zachód słońca. Nad naszymi głowami ujrzeliśmy dwa latające balony, na fotografii udało mi się uchwycić jeden, drugi już odleciał z naszego pola widzenia.

Zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Długo nie możemy zauważyć nic godnego uwagi, w końcu postanawiamy wjechać pomiędzy pola kukurydzy, i się rozejrzeć. Akurat natrafiliśmy tak, że właściciel pól przejeżdżał swoim jeep'em. Zatrzymujemy go, i chcemy zapytać, czy możemy gdzieś tu się rozbić. Niestety, mężczyzna ani słowa nie umie po angielsku, znów jestem zmuszony użyć łamanego niemieckiego. Pojedynczymi słowami zapamiętanymi ze szkoły, pomagając sobie gestami, pytam czy możemy gdzieś przy polu rozbić namiot i przenocować. Właściciel się uśmiechnął i usłyszeliśmy "keine probleme", nocleg załatwiony :) Rozbijamy się między polem kukurydzy, a pastwiskiem gdzie urzędowały trzy sympatyczne krówki.

Chwilę z nimi rozmawiamy (wiem, może wydawać się to dziwne, ale na wyprawie robi się różne dziwne rzeczy, które normalnie wydawałyby się chore). Na kolację mamy dziś ryż z sosem, do tego tradycyjnie gorący kubek. Najedzeni jeszcze trochę rozmawiamy, po czym smacznie zasypiamy. Po wczorajszej katastrofie, dzisiejszy dzień uważam za bardzo udany :)

Dzień następny.


  • DST 109.71km
  • Czas 05:31
  • VAVG 19.89km/h
  • VMAX 49.50km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 19 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 5.



--------------------------------------------------------------------
DZIEŃ 5. -> Wolfsburg - Hannover
--------------------------------------------------------------------

Dziś budzimy się po godzinie 8. Spało się świetnie, zapewne to zasługa tego, że ciągle słyszałem przejeżdżające niedaleko na autostradzie samochody - na prawdę poczułem się jak w domu! - (przynajmniej jakaś odskocznia od lasu i kręcących się przy namiocie zwierząt). Słoneczko pięknie nas ogrzewało, na niebie prawie ani jednej chmurki - dzień zapowiada się idealnie. Niestety, ani ja, ani mój towarzysz nie posiadamy daru jasnowidzenia - nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy za kilka godzin...

... Jednak powróćmy do tego, co się działo po kolei. Po obudzeniu się, zajmujemy się poranną toaletą oraz przyrządzeniem śniadanka. Posileni, pełni pozytywnych myśli i naładowani energią wyjeżdżamy z Wolfsburg'a. Dziś jesteśmy nastawieni na typowo przejazdowy dzień - byle dojechać do Hannoveru chociażby późnym popołudniem, zwiedzić gdy jeszcze będzie jasno, zrobić zakupy na kolację i znaleźć miejsce na nocleg. Na nasze nieszczęście, wiatr nie był dziś po naszej stronie, wieje tak silnie "w klatę", że ledwo dajemy radę ujechać. Po drodze mijamy wiele pięknych, niemieckich wiosek. W jednej z pierwszych robimy przerwę na doładowanie energii w postaci batonika oraz przestudiowanie mapy. Idę się przejść zrobić zdjęcie miejscowego kościółka, po czym wracam, a przed moimi oczami ukazuje się Niemka, która stara się wytłumaczyć trasę Pawłowi (mimo że o to nie prosił).



Mimo wszystko, starsza Pani dobrze starała się mówić po angielsku, dowiadujemy się, że do granicy holenderskiej mamy jeszcze 2-3 dni drogi. Po pożegnaniu się, i nabraniu sił ruszamy dalej. Wiatr nie ustąpił, tracimy dość dużo sił i jesteśmy zmuszeni robić częstsze, krótkie przerwy. Jedną z nich robimy w centrum małego miasteczka (a może nawet wioski), wykorzystując do rozprostowania kości zacienione przez drzewa ławki ze stołami - przy okazji jemu drugie śniadanie, a Gumiś wykonuje telefon do swej ukochanej. Ja nie mogąc zbyt długo słuchać tych tęskniących misiaków, tradycyjnie biorę Nikona i robię kilka fotek po okolicy. W wielu niemieckich wioskach idzie spotkać słupy takie jak ten poniżej.

Na tych tabliczkach (jak sądzimy wspólnie) wymienione są usługi, z jakich można skorzystać w danej wsi/miasteczku - np. mechanik, dentysta, lekarz itd. Gdzie byśmy nie popatrzyli, wszędzie stały piękne domy, tradycyjnie z rudej cegły. Szło też zauważyć drogowskazy, kojarzące się nam co najmniej z czasami średniowiecza.

Do drugiego śniadania zużyliśmy prawie cały serek Almette truskawkowy - swoją drogą, pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję spróbować owocowy Almette :) Dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji - kanapka z nim, smakuje jakby była posmarowana truskawkowym serkiem homogenizowanym. Jakby nie patrzeć, słodki przysmak! :)

Ta przerwa trwała dość długo, od tej chwili postanowiliśmy zacisnąć zęby, i starać się jak najszybciej dojechać do Hannoveru. Ile siły pozwolą, kręcimy niemieckimi ścieżkami rowerowymi, aż w końcu w oddali ukazują się zabudowania tego wielkiego miasta, jakaś wielka fabryka.

Jak wspominałem na początku, talent taki jak jasnowidzenie, przydałby się mi tego dnia, jednak tak się nie stało. Po wjechaniu do Hannoveru, jechałem praktycznie "na kole" za Pawłem, musiałem się zamyślić (może zmęczenie zrobiło też swoje), i nie zauważyłem stalowego słupka, który był postawiony na samym środku ścieżki rowerowej... Gumiś z sukcesem go wyminął, ja nie dałem rady, na hamowanie było już za późno, na wypięcie się z SPD również, uderzam przednim bagażnikiem w słup, przelatuję przez kierownicę, w locie się wypinam - nie ja jeden, sakwy również się wypinają i lądują obok mnie na twardej kostce brukowej. Szybko się pozbierałem, całe szczęście jestem cały i się nie połamałem. Zbieram sakwy i próbuję ogarnąć rower, a w tym samym momencie jakaś niemiecka babcia wrzeszczy na mnie po swojemu, nic nie rozumiem, próbuję grzecznie jej uświadomić że nic mi nie jest, jednak ona nie odpuszcza, w końcu powiedziałem coś po polsku to dała sobie spokój. Ja jestem cały, niestety rower ucierpiał, oprócz podartych linek od przerzutek, wygiął się cały widelec, ledwo idzie skręcać kierownicą. W tym momencie mam pierwszą załamkę, dziś DOPIERO piąty dzień wyprawy, przed nami jeszcze dwa tygodnie jazdy nim dotrzemy do Paryża, a ja nie wiem czy rower wytrzyma...

Oto i felerny sprawca całego zamieszania... Podczas gdy ja walczyłem z własną psychiką, żeby całkowicie się nie załamać, gdy próbowałem poradzić sobie z wściekłą niemiecką starszą panią, Paweł siedział w cieniu, i płakał ze śmiechu patrząc na mnie, i na to co zrobiłem. Wtedy do śmiechu mi nie było, jednak z perspektywy czasu, wcale się mu nie dziwię :)
Z niemalże sztywną kierownicą, staramy się dojechać do centrum, gdzie planujemy mały serwis i ogarnięcie tej kierownicy. Przejeżdżamy przez miejskie lasy, a w nich mijamy polany, na których konie konsumują swój podwieczorek.

Muszę przyznać, że to było najtrudniejsze 10km na rowerze w moim życiu, wszystko zdawało się sypać, z wielkim wysiłkiem udawało mi się skręcać. W końcu dotarliśmy do centrum, tam udało się wspólnymi siłami poluzować stery, mogę skręcać "w miarę" normalnie, a co najważniejsze, mogę kontynuować wyprawę. Robimy wspólną objazdówkę, dość już tych komplikacji... 
Dojeżdżamy w samo centrum, wpierw przed naszymi oczami ukazuje się wielki dworzec kolejowy, dalej masa centrów handlowych, a co ważniejsze, jest to pierwszy dzień, gdzie w jednym miejscu możemy zobaczyć tak wiele ślicznych dziewczyn, do tego zbiera się na piękny zachód słońca - chyba jednak ktoś chciał, abym poprawił sobie swój humor :)




Udało mi się zapomnieć o tym felernym "wypadku", na prawdę zacząłem znów się cieszyć z tego dnia. Jednak moja radość nie mogła trwać zbyt długo, gdy chcieliśmy podjechać pod operę wyhamowałem przed przejeżdżającym samochodem, i przechodzącymi pieszymi, straciłem równowagę, nie zdążyłem się wypiąć z pedałów, i po raz kolejny się wywaliłem, tym razem na ulicy, szybko jednak się zbieram, podniesienie roweru z sakwami nie jest takie łatwe. Cały poobdzierany, muszę na nowo przejrzeć, czy coś się nie zepsuło z rowerem, na pierwszy rzut oka jest OK. Jednak ja tutaj totalnie się załamuję, tracę wiarę w dalszy los tej wyprawy, dwa razy w krótkim czasie, to za wiele. Paweł dzwoni do Marty, opowiada jej co się stało, Marta próbuje mnie pocieszyć przez tel, jednak potrzebuję chwili dla siebie. Robię w tym czasie fotkę opery i po kilku minutach już nie rozdarty psychicznie, a w jednym kawałku jestem gotowy do dalszej jazdy. 

Wyjeżdżamy za Hannover, znajdujemy miejsce na nocleg przy polu, niedaleko wielkiego wiatraka. Przy zachodzącym słońcu rozbijamy namiot, następnie tradycyjnie bierzemy się za przyrządzenie kolacji, dziś na szybko był ryż z cukrem.

Na koniec tego pechowego dnia, chociaż mogłem nacieszyć oczy tym pięknym zachodem słońca. Gdy zrobiło się ciemno i siedzieliśmy już w namiocie, usłyszeliśmy hałas dobiegający od strony miasta. Rozpiąłem wejście, i przed moimi oczami ukazał się pokaz fajerwerków, lepszy niż u mnie na osiedlu podczas Nocy Sylwestrowej :) Gdy to zobaczyłem, ciśnienie już całkiem ze mnie zeszło. Miejmy nadzieję, że to już koniec moich problemów technicznych, i kolejne dni będą kryły za sobą więcej tych dobrych "niespodzianek" :)

Dzień następny.


  • DST 104.36km
  • Czas 05:43
  • VAVG 18.26km/h
  • VMAX 37.20km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 4.



----------------------------------------------------
DZIEŃ 4. -> Tangermünde - Wolfsburg
----------------------------------------------------

Dziś czwarty dzień naszej wyprawy. Schemat poranka powoli zaczyna się kształtować i każda z czynności zaczyna wchodzić mi w nawyk (bądź co bądź, to pierwsza moja taka wielka wyprawa).

Podobnie jak wczoraj, budzimy się o 7:30, i podobnie jak wczoraj zaczynamy od ubrania się i zwinięcia namiotu. Towarzysząca nam wieczorem armia komarów nas nie opuściła, wręcz przeciwnie, mam wrażenie że się rozmnożyła. Nic nie zrobimy, trzeba stąd jak najszybciej zmykać. Gdy wynosiliśmy sakwy z lasu na ścieżkę, oraz wynosiliśmy rowery (WYNOSILIŚMY, gdyż wszędzie było masa jarzyn i krzaczków z kolcami, a po wczorajszych przygodach z kołem i dętką staliśmy się bardziej ostrożni), ścieżką przejechał leśniczy. Zatrzymał się, popatrzył na nas, uśmiechnął się, życzył miłego dnia i pojechał dalej. Bądź co bądź, był bardzo miły, a baliśmy się że może się przyczepić do nas. Śniadanko jemy przy drodze, z dala od znienawidzonych komarów.

Stały skład śniadania, to gorący kubek, chleb tostowy i do tego (zależy od ochoty) dżemik, twarożek, żółty ser, rzadziej szynka czy pomidor (co już zaliczaliśmy do rarytasów).
W drogę udaje nam się wyruszyć dopiero po godzinie 10. Dzisiejszy dzień ma mieć charakter typowo przejazdowy, celem jest dojechać do Wolfsburga, w miarę możliwości go zwiedzić i znaleźć nocleg. Jedzie się świetnie, pogody lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć. Po drodze mijamy mnóstwo pól. Na jednym z nich zauważamy małą trąbę powietrzną, niestety nim wyciągnąłem aparat i zrobiłem zdjęcie, troszkę już zdążyła się rozwiać. Pozostałości widać na zdjęciu.

Bądź co bądź jest środek tygodnia, no dokładniej czwartek. Jakby nie patrzeć, normalny dzień roboczy. Grubo po południu, jedziemy drogami krajowymi, które wyglądają tak:

Mija nas jeden samochód na kilka/kilkanaście minut. Nas to jednak bardzo cieszy. Wszystko było by pięknie, gdyby nie jedna rzecz, która nie pozwalała mi w pełni się cieszyć z tego co mnie otacza. Mianowicie - jazda jak na szpilkach, z ciągłym strachem że tylne koło całkiem nie wytrzyma. Dla przypomnienia - wczorajsza usterka wciąż nie została naprawiona, priorytetem dla mnie jest koniecznie znaleźć sklep rowerowy z serwisem, kupić szprychę i wycentrować koło.
Widoki takie jak ten, pozwalały mi na moment zapominać o tej nieprzyjemnej sprawie.

Ogromne pole pełne słoneczników. Jako, że moja mama uwielbia te rośliny, nie mogę sobie odpuścić i muszę zatrzymać się i zrobić zdjęcie. Korzystając z tej okazji chwilę odpoczywamy na słońcu i rozmawiamy.

Nasze maszyny też oczywiście.

W końcu dojechaliśmy do miejscowości Gardelegen, której nazwa bardzo przypadła nam do gustu, będziemy ją wspominać i często używać chyba do końca wyprawy. Swoją drogą, bardzo ładne miasteczko. Ku mojej prze ogromnej radości znajdujemy sklep rowerowy.

Paweł rozsiadł się wygodnie na ławeczce, i mówi: "no to teraz idź się dogaduj". Wszystko ładnie pięknie, tylko chyba zapomniał że jesteśmy w Niemczech, a w swoim życiu szkolnym język niemiecki starałem się omijać szerokim łukiem. Teraz zaczynałem tego żałować. Jednak tak łatwo się nie poddałem, "rozebrałem" rower z sakw, i dumnie z flagą wchodzę do sklepu. Całe szczęście, że żona majstra co nieco rozumiała po angielsku, do tego dodałem mój łamany niemiecki i oczywiście "migowy" i udało mi się załatwić centrowanie i wymianę szprychy. Na moje nieszczęście, niespodziewany jak i nie zaplanowany wydatek - mój budżet stopniał o 10 euro. Mimo to byłem szczęśliwy, że mogę ze spokojną głową kontynuować wyprawę.
Ruszamy dalej w trasę, robi się coraz później, więc bez zbędnych przerw kręcimy ostro na Wolfsburg. Do miasta wjeżdżamy ok 19. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to miasto pełne Volkswagen'ów. Dla przykładu: w 99%, gdy na skrzyżowaniu na czerwonym świetle stało 10 samochodów, zazwyczaj 8 z nich to były Volkswageny. Jakby nie patrzeć, Wolfsburg między innymi słynie z ogromnej fabryki samochodów tej marki. Drugą rzeczą, która szybko rzuciła się nam w oczy, było to, że w bardzo wielu miejscach po trawnikach miejskich biegało mnóstwo królików, zupełnie jakby było to ich naturalne środowisko.

Niestety, gdy podjeżdżaliśmy i chcieliśmy zrobić zdjęcie, uciekały. Robi się coraz później, jedziemy do sklepu zrobić zakupy na kolację.

Wchodzę pierwszy, zabieram ze sobą kilka butelek plastikowych do zwrotu. Znajduję maszynę do zwracania, zaczynam wrzucać puste butelki, jednak maszyna ich nie przyjmuje, tylko ciągle się zawiesza. Pomału zaczynam się denerwować, czas nas goni, za mną zaczyna ustawiać się kolejka, na domiar złego pracownica sklepu odpowiedzialna za obsługę tego wynalazku zaczyna na mnie krzyczeć, że robię to nie tak jak powinienem. Przynajmniej tak mi się wydaje że tak mówiła, jak już wspominałem wcześniej, nie błyszczę z niemieckiego. Zrozpaczony, nie wiedząc co mam jej powiedzieć, wymyka mi się z ust zwyczajne "no nie wiem". Stojący obok facet spojrzał na mnie z wielkimi oczami i mówi: "no nie wiem?! Polak?!" , no a ja do niego "no Polak" :) Przedstawiliśmy się sobie, okazało się że Marek pracuje w Wolfsburgu od dwóch lat. Przetłumaczył mi co mówiła do mnie natrętna pracownica i pomógł ze zwrotem butelek. W końcu mogłem zrobić ze spokojem zakupy. Po wyjściu ze sklepu opowiedziałem Pawłowi o całej sytuacji, na szczęście on pomyślał o tym co mi na myśl nie przyszło. Wróciłem się do sklepu do Marka (na szczęście jeszcze nie uciekł) i zapytałem go o drogę. Wolfsburg to spore miasto, a szczerze troszkę się zakręciliśmy i nie bardzo wiedzieliśmy którędy wyjechać, aby trafić na swoją właściwą trasę. Marek woła swojego kolegę Sławka, który również tam pracuje. Wspólnie tłumaczą nam drogę. Po kilkunastu minutach wspólnej rozmowy ruszamy. Robi się coraz później, musimy szybko znaleźć jakiś nocleg. Jakby nie patrzeć, spada nam on prosto z nieba. Rozbijamy się na obrzeżach Wolfsburg'a. Z jednej strony mamy most i autostradę, z drugiej tory.

Troszkę ryzykownie, jednak jest to naszą jedyną rozsądną opcją teraz. Dalej znów mamy dużo zabudowań, a słońce zbliżało się ku zachodowi. Po godzinie 21 rozbijamy namiot i ładujemy się do środka. Na dzisiejszą kolację szef kuchni zaserwował rosół, kuskus z jasnym sosikiem oraz na deser wyjątkowo niemieckiego izobronika :) Dzisiejszy wieczór daje mi możliwość poczuć się trochę jak w domu - wszystko dzięki otaczającym mnie dźwiękom miasta. Chwila wieczornej pogawędki i spokojnie zasypiam po 23.

Dzień następny.
  • DST 108.96km
  • Czas 05:24
  • VAVG 20.18km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 3.



------------------------------------------------
DZIEŃ 3. -> Berlin - Tangermünde
------------------------------------------------

Dźwięk budzika rozchodzi się po namiocie ok 7:30. Dziś bardzo szybko, gdyż w pół godzinki ubieramy się, składamy namiot i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Pewnie poniekąd jest to zasługa nie do końca pewnego noclegu, i bliskiej okolicy ścieżki rowerowej, po której rowerzyści przemykają już od wczesnych godzin. Śniadanie postanawiamy zjeść w jakimś większym miasteczku. Niestety tego trzeciego dnia los się odwrócił do nas plecami. Ledwo usiadłem na rower, ujechałem kilka metrów i czuję, że nie mam powietrza z tyłu. Na domiar złego, oprócz tego że poszła dętka, złamała mi się jedna z tylnych szprych. Uroczo.

Ponad godzinę tracimy na naprawę i doprowadzenie roweru do stanu, w którym będzie zdatny do jazdy. W między czasie zdążyłem się kilka razy wkurzyć, i pierwsze ślady załamania mi się udzieliły - dopiero 3 dzień wyprawy, a rower zaczyna się sypać :/ W końcu ruszamy. Jadę dość wolno i cały czas trzymam się z tyłu, w głowie wiruje mi cały czas strach, czy zaraz koło całkiem nie wytrzyma. Co kilka chwil robimy przerwy. Konieczne będzie centrowanie, za bardzo bije na boki. Staram się jak najbardziej oszczędzać tył roweru. Przerwę śniadaniową robimy dopiero ok godziny 14 - na domiar złego mamy przejechane dopiero 20 km.

Po najedzeniu się postanowiliśmy troszkę przyspieszyć. Pogoda jest piękna, staram się trochę przestać myśleć o porannej awarii i w końcu zacząć podziwiać mijane widoki. Da się zauważyć mnóstwo wiatraków.

Późnym popołudniem przejeżdżamy przez jedną z niemieckich wiosek i wjeżdżamy do zabytkowego zakładu folwarcznego (przynajmniej wydaje mi się że to było coś takiego - niestety nie za dobra znajomość języka niemieckiego mi nie pomagała, a żadna z tabliczek informacyjnych nie posiadała chociaż kilku słów w języku angielskim).

Na terenie znajdowała się również malutka kapliczka.


Troszkę spędzamy tu czasu i w cieniu chowamy się przed "robiącym nam imprezę" słońcem. Przy wyjeżdżaniu natrafiamy się na spory dworek, pod który ten zakład podlegał.

Tutaj przeżywamy chwilę zadumy: "gdybym ja miał taką chate, to robiłbym to i to...", "a gdybym ja miał taki dom to na tym piętrze urządziłbym to a na innym tamto...", "a gdybym miał tyle sypialni to codziennie spałbym w innej..". No przynajmniej coś w tym stylu :)
Dalej już pięknymi i długimi ścieżkami rowerowymi przeplatającymi się z krótkimi miasteczkami jedziemy w kierunku Tangermünde.

Paradoks jest taki, że wraz z kolejnymi mijanymi znakami kilometrów do naszego celu zamiast ubywać to przybywa. Przykład: mijamy jeden drogowskaz - zostało nam 20km, ujechaliśmy z 7 km, na tabliczce jest 22km. W tym momencie poziom mojej irytacji sięgał zenitu!

Tym bardziej że robiło się coraz później, nie mieliśmy już za bardzo jedzenia i picia, a potrzebowaliśmy sklep. Po 19 wjeżdżamy do Tangermünde. Postanawiamy przejeżdżać przez centrum, same kocie łby (znów strach o wciąż nie naprawione koło), jednak jak się później okazało dobrze zrobiliśmy wybierając tą drogą, mieliśmy okazję zobaczyć urocze niemieckie miasteczko, super klimat.




Po porobieniu zdjęć kręcimy w stronę Lidla. Do sklepu wbijamy o godzinie 19:57 (otwarty jest do 20). Na szczęście cudem zdążyliśmy, robimy najpotrzebniejsze zakupy - zwłaszcza woda niezbędna do przyrządzenia kolacji. Ok godziny 21 znajdujemy miejsce w lesie za miastem, gdzie rozbijamy namiot. Armia komarów uprzykrza nam życie. Chowamy się i zaczynamy gotować. Po 22 zjadamy makaron z sosem i kładziemy się spać. W myślach tylko "oby jutrzejszy dzień był mniej obfity w awarie i przeciwności".

Dzień następny.
  • DST 109.93km
  • Czas 05:54
  • VAVG 18.63km/h
  • VMAX 36.10km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl