Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 11.
----------------------------------------------------------
DZIEŃ 11. -> Amsterdam - Hellevoetsluis
----------------------------------------------------------
Budzimy się już chyba o tradycyjnej dla nas godzinie 9. Jednak dzisiaj wszystko jest inaczej niż zwykle. Czuję, że wiatr mnie przeszywa, jest zimno. Otwieram oczy i uświadamiam sobie, że jest to najpiękniejszy poranek w moim życiu.
Budzę się w śpiworze pod gołym niebem na szerokiej pustej plaży za Amsterdamem i wpatruję się w szumiące Morze Północne. Życie jednak jest piękne :) Od rana jest trochę pochmurnie, nawet chwilkę kropi deszcz, jednak wkrótce się wypogadza. Słońce znów zaczyna grzać, więc korzystamy z tej okazji i bierzemy kąpiel. W międzyczasie na plaży pojawiają się pierwsze osoby.
Następnie robimy śniadanko, najedzeni, umyci, jesteśmy gotowi do jazdy. Nasze zegarki w chwili wyjazdu wskazywały godzinę 12...mieliśmy minimalny poślizg. Pierwsze kilometry wykręcamy po idealnej ścieżce rowerowej wśród wzgórz i wydm.
Nie licząc jednej "sik-pauzy" jedziemy nieustannie do godziny 17, kiedy to wjeżdżamy do Rotterdamu. Po Amsterdamie (który jest wybudowany w troszkę innym stylu) czujemy się jak byśmy wjeżdżali co najmniej do Nowego Jorku. Wszędzie w oczy rzucają się drapacze chmur, które robią ogromne wrażenie.
Już chyba tradycyjnie dla dużych miast, również i w tym przypadku nie obyło się bez małego pobłądzenia, całe szczęście w końcu wjeżdżamy na właściwą drogę i żegnamy się z Rotterdamem. Bardzo ładne miasto, jednak z racji braku czasu i pośpiechu nie pozwalamy sobie na dokładniejsze zwiedzanie.
Jadąc dalej przejeżdżamy Hellevoetsluis i na ścieżce rowerowej natrafiamy na stado owiec. My proste chłopaki z miasta, oczywiście się zatrzymaliśmy, wyciągnęliśmy aparaty i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Jednak nasze owieczki najwyraźniej miały uczulenie na blask flesh'a, bardzo je denerwował widok obiektywu, wręcz wprowadzało je to w szał. Tak więc musieliśmy w biegu chować aparaty i czym prędzej uciekać przed wściekłymi owcami.
Przed trwałym kalectwem uchronił nas metalowy mostek :)
Kawałeczek dalej znajdowało się pastwisko oddzielone małym kanałem z wodą od pastwiska naszych włochatych przyjaciółek. Na tymże pastwisku ujrzeliśmy Pana, który wyszedł ze swym psem na spacer. Jako że robiło się już coraz później i słońce skłaniało się ku zachodowi, stwierdziliśmy że może być to idealne miejsce na nocleg. Podjeżdżamy i zagadujemy Pana. Okazało się, że jest to jego ziemia, i że możemy bez problemu się tu rozbić. Po chwili rozmowy nasz dzisiejszy gospodarz życzy nam powodzenia i rusza w stronę domu, natomiast my bierzemy się za robotę z rozstawianiem namiotu.
Nasi dzisiejsi sąsiedzi robią z początku małe problemy i ostro na nas "beeeeeeczą", jednak szybko dochodzimy do porozumienia i możemy w spokoju się położyć.
Jako, że skleroza nie boli i nie zakupiliśmy wody na dzisiejszą kolację, kładziemy się bez jedzenia.
Cytując wpis do 11 dnia z dziennika wyprawy: "Nie kupiliśmy wody, więc palimy "ziółka" i w innym świecie zasypiamy. (Przy paleniu mały wypadek i przedziurawione 2 materace). Jutro zakleimy."
Myślę, że nie trzeba nic dopowiadać. Dzień 11 kończy się bardzo "pozytywnym" akcentem :)
Dzień następny.
- DST 119.46km
- Czas 06:11
- VAVG 19.32km/h
- VMAX 43.60km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj