Wpisy archiwalne w kategorii
100-200km.
Dystans całkowity: | 2390.81 km (w terenie 57.00 km; 2.38%) |
Czas w ruchu: | 113:55 |
Średnia prędkość: | 20.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.60 km/h |
Suma kalorii: | 6543 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 125.83 km i 5h 59m |
Więcej statystyk |
Szosowy trening kierunek Leszno.
Zgadaliśmy się w 5 osób na szosach na mały trening, w planach było zrobienie 200km, tak też +/- wyszło. O 10:00 ze Śródki ruszamy przez Mosinę, Czempiń, Wojnowice do Leszna. W Wojnowicach Jarzynowy zawraca do domu, gdyż dziś jeszcze idzie na nockę do pracy i musi trochę się zdrzemnąć przed. W 4 dojeżdżamy do Leszna, gdzie przerwa w "Maku" i wracamy przez Wschowę, Śmigiel i tam DK5 aż do Poznania. Całą drogę do Leszna mieliśmy bardzo silny wiatr w klatę, jednak prędkość nie spadała poniżej 30 km/h, powrót trochę pod wiatr jednak udało się większość drogi przejechać z wiatrem w plecy. Dzień spędzony rowerowo, będę spał jak małe dziecko :)
Galeria z wyjazdu pod linkiem poniżej:
GALERIA ZDJĘĆ.
- DST 194.45km
- Czas 06:32
- VAVG 29.76km/h
- VMAX 50.80km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 6543kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 lipca 2014
Kategoria TCT, 100-200km.
"Rodzinna wycieczka"
Miała być krótka rodzinna wycieczka do Gniezna, 100km spokojnym tempem. Niestety wbrew naszym oczekiwaniom na wyjeździe pojawiło się mało osób - Poznania ruszamy w piątkę. W Uzarzewie Paweł z Martą zawracają do domu, Michał, Mikołaj i ja jedziemy do Witkowa na spotkanie z Tomkiem i obiecaną przejażdżkę Kombajnem. Upał straszny nie pomagał w jeździe. W Witkowie Mikołaj postanawia wracać do domu pociągiem z Gniezna, ja z Michałem wracamy do Poznania rowerami kończąc z dystansem niespełna 190 km. Wyjazd bardzo męczący, jednakże udany. Najbardziej męczące było uczucie kaca stulecia, który męczył mnie przez cały dzień po wczorajszych urodzinach Pawła. W drodze do domu łapie mnie ogromna ulewa, mokry docieram do domu. Niedziela spędzona rowerowo :)
Krótka galeria z wyjazdu pod linkiem:
ZDJĘCIA Z WYJAZDU
Krótka galeria z wyjazdu pod linkiem:
ZDJĘCIA Z WYJAZDU
- DST 187.36km
- Teren 50.00km
- Czas 09:32
- VAVG 19.65km/h
- VMAX 40.70km/h
- Temperatura 34.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Weekendowy rozruch rowerowy! Dzień 2.
Po wczorajszym dniu dały mi się we znaki minimalne zakwasy, jednak celem tego weekendu było przypomnienie nogom jak to się robiło w zeszłym sezonie - najlepszym sposobem na to było wskoczyć na rower i jechać dalej. Znów z Kubą organizujemy jako TCT wycieczkę, na swój cel obierając tym razem Czarnków i miejscowy browar :) Niestety na miejscu okazało się sklep firmowy jest zamknięty - niedziela ;( Musieliśmy poradzić sobie w żabce. Powrót do Poznania zaliczyłbym do tych "hardcore'owych" - wybraliśmy się bez lampek nocnych, nikt nie pomyślał że to się jeszcze wcześnie robi ciemno. Do Poznania dojeżdżaliśmy po zmroku, kawałek podwiózł nas kierowca autobusu, część drogi pod eskortą brata Kuby w Pandzie za nami, który oświetlał nam nieznaną ciemną przestrzeń przed nami. Pamiętajcie! - nawet gdy myślicie że będziecie jechać tylko w dzień i nie ma opcji żeby lampki się Wam przydały - bierzcie je ze sobą NAŁADOWANE, nigdy nie wiadomo co się może w drodze przydarzyć. Nasza wycieczka jest tego najlepszym przykładem.
- DST 163.27km
- Czas 07:02
- VAVG 23.21km/h
- VMAX 58.30km/h
- Temperatura 14.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Weekendowy rozruch rowerowy! Dzień 1.
Wraz z Kubą postanowiliśmy jako TCT Poznań zrobić wydarzenie i ruszyć na rozruchową wycieczkę. Jako swój cel obraliśmy pałac Wąsowo.
- DST 108.00km
- Czas 05:23
- VAVG 20.06km/h
- VMAX 45.80km/h
- Temperatura 12.3°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 12.
--------------------------------------------------------------
DZIEŃ 12. -> Hellevoetsluis - Goes
--------------------------------------------------------------
Dla odmiany dziś nie mieliśmy okazji sobie dłużej pospać - nasze nowo poznane sąsiadki od samego rana widocznie bardzo tęskniły za nami i ryczeniem nie do zniesienia budzą nas o godzinie 8. Nie zważając na nie leżymy do godziny 9. po czym się pakujemy i szykujemy do jazdy. Dziurawe materace dały się we znaki, plecy troszkę pobolewają. Wieczorem będziemy musieli je zreperować, gdyż inaczej ciężko mi wyobrazić sobie kolejne 7 dni jazdy.
Jako, że dziś mamy 26. dzień lipca, a dla nie wtajemniczonych są to urodziny Gumisia, przed wczepieniem butów w pedały SPD składam swojemu towarzyszowi najlepsze życzenia. Ruszamy...
Po drodze wjeżdżamy do małego miasteczka (niestety nie zapamiętałem nazwy), w którym robimy pierwszą przerwę na śniadanie. Z okazji urodzin pozwalamy sobie na odrobinę rozpusty przy śniadanku i kupujemy szynkę, pomidorka, maślankę i tworzymy śniadanie mistrzów :) Do konsumpcji rozsiadamy się na ławeczkach pod miejscowym muzeum (niestety nie potrafię powiedzieć, dokładnie co się w nim znajdowało, gdyż tabliczka była nie po "naszemu").
Podczas "uczty" robi się coraz chłodniej, a nad naszymi głowami zaczynają się kłębić coraz to ciemniejsze chmury. Po krótkiej chwili zaczyna grzmić i się błyskać - już wiemy że burza jest niedaleko i za moment nas dopadnie. Wskakujemy na rowery i ruszamy w drogę z nadzieją, że uda nam się uciec. Nic z tego - jesteśmy zmuszeni wjechać na pierwszą lepszą stację paliw i przeczekać najgorsze - które trwa dobre 30 minut. Niezbyt efektywny początek dnia jeśli chodzi o przejechane kilometry.
W końcu doczekaliśmy się rozpogodzenia, i zmotywowani zaczynamy "kręcić" aby odrobić tą długą przerwę. Wjeżdżamy na wyspy (które przy planowaniu wyprawy przejechaliśmy wzdłuż i wszerz na google street view). Ich przejechanie było jednym z naszych małych marzeń do spełnienia na tej wyprawie. Widoki były przepiękne, idealne trasy rowerowe (jak praktycznie w całej Holandii).
Jadąc na niektórych odcinkach czuliśmy się trochę, jakbyśmy jechali po drodze rowerowej postawionej po środku pustyni - ogromne wydmy piaskowe były po lewej i prawej stronie, otaczały nas.
Podczas innych odcinków był tylko cienki kawałek lądu, bądź most, a wszędzie dookoła Morze Północne.
Po przejechaniu wysp i pięknych plaż kierujemy się na miejscowość Goes. W jednej z małych wiosek robimy krótką przerwę i zakupujemy po Monsterze, aby mieć większego "powera" do dalszej jazdy - zaczynaliśmy odczuwać drobne zmęczenie. Jednak monsterek zawsze nam pomagał - nie było inaczej tym razem :)
Omijając zwodzony most dojeżdżamy do Goes, gdzie zatrzymujemy się w jednym ze sklepów w celu zakupienia kilku "izobroników". W końcu naszym polskim zwyczajem urodziny trzeba świętować i opić :) Z zapasami ruszamy i zaczynamy myśleć o znalezieniu odpowiedniego noclegu. Kilka kilometrów za miejscowością Goes przejeżdżamy obok ogromnych sadów. Pomyśleliśmy, że będzie to idealne miejsce na rozbicie namiotu. Przy jednym z wjazdów do sadów stał jakiś nowy samochód - domyśleliśmy się, że pewnie to właściciel. Postanowiliśmy podjechać i uzyskać pozwolenie na rozbicie się. Po dosłownie 30 minutach oczekiwania w końcu usłyszeliśmy jakieś głosy i przed naszymi oczami pokazał się holender z trzeba afroamerykańskimi pracownikami. Pracownicy przywitali się z nami po "ichniemu" - nie potrafię powtórzyć. Jednak okazało się, że wspomniany holender mówi płynnie po angielsku. Opowiadam mu naszą historię, skąd i dokąd jedziemy. Na wiadomość, że jesteśmy z Polski zareagował następująco: "To jest mój sad, też mam Polaków, jedźcie za mną, tu nie będziecie spać!". Bardzo zdziwieni i zaskoczeni, nie wiedząc czego możemy się spodziewać ruszamy za właścicielem sadów. Po niecałym kilometrze dojeżdżamy do OGROMNEGO gospodarstwa. Jak się okazało, wspomniani Polacy nie byli jego niewolnikami (takie wizje też przychodziły nam do głowy) a pracownikami. Siedmiu naszych rodaków pracowało w sadach przy hodowli i zbieraniu jabłek i innych owoców. Możemy się rozbić pomiędzy drzewami. Gospodarz również udostępnia nam ciepły prysznic - cuda jednak się zdarzają, tak jak cudowni ludzie chodzą po naszej planecie. Nie możemy się bać zacząć rozmowy, nie mieliśmy nic do stracenia, a zyskaliśmy bardzo dużo. Pracujący tam Polacy nie mogli nam uwierzyć, że jedziemy aż z Poznania i że zmierzamy do Paryża.
Na kolację przyrządzamy sobie makaron z ciemnym sosikiem. W oczekiwaniu na zagotowanie bierzemy łatki do dętek i zaklejamy przedziurawione wczoraj materace, aby mieć pewność doklejamy jeszcze taśmą izolacyjną. Po napompowaniu trzymają jak nowe. :)
Najedzeni zaczynamy świętowanie urodzin. Życzeniem Pawła było zobaczyć mnie pod wpływem, a co za tym szło, życzył sobie abym jedno z piw (dokładniej to które miało 10%) wypił "duszkiem". Jako, że po tylu dniach jazdy się chciało, z przyjemnością spełniam tą prośbę. W świetnym humorze zasypiamy :)
- DST 105.90km
- Czas 05:12
- VAVG 20.37km/h
- VMAX 33.00km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 11.
----------------------------------------------------------
DZIEŃ 11. -> Amsterdam - Hellevoetsluis
----------------------------------------------------------
Budzimy się już chyba o tradycyjnej dla nas godzinie 9. Jednak dzisiaj wszystko jest inaczej niż zwykle. Czuję, że wiatr mnie przeszywa, jest zimno. Otwieram oczy i uświadamiam sobie, że jest to najpiękniejszy poranek w moim życiu.
Budzę się w śpiworze pod gołym niebem na szerokiej pustej plaży za Amsterdamem i wpatruję się w szumiące Morze Północne. Życie jednak jest piękne :) Od rana jest trochę pochmurnie, nawet chwilkę kropi deszcz, jednak wkrótce się wypogadza. Słońce znów zaczyna grzać, więc korzystamy z tej okazji i bierzemy kąpiel. W międzyczasie na plaży pojawiają się pierwsze osoby.
Następnie robimy śniadanko, najedzeni, umyci, jesteśmy gotowi do jazdy. Nasze zegarki w chwili wyjazdu wskazywały godzinę 12...mieliśmy minimalny poślizg. Pierwsze kilometry wykręcamy po idealnej ścieżce rowerowej wśród wzgórz i wydm.
Nie licząc jednej "sik-pauzy" jedziemy nieustannie do godziny 17, kiedy to wjeżdżamy do Rotterdamu. Po Amsterdamie (który jest wybudowany w troszkę innym stylu) czujemy się jak byśmy wjeżdżali co najmniej do Nowego Jorku. Wszędzie w oczy rzucają się drapacze chmur, które robią ogromne wrażenie.
Już chyba tradycyjnie dla dużych miast, również i w tym przypadku nie obyło się bez małego pobłądzenia, całe szczęście w końcu wjeżdżamy na właściwą drogę i żegnamy się z Rotterdamem. Bardzo ładne miasto, jednak z racji braku czasu i pośpiechu nie pozwalamy sobie na dokładniejsze zwiedzanie.
Jadąc dalej przejeżdżamy Hellevoetsluis i na ścieżce rowerowej natrafiamy na stado owiec. My proste chłopaki z miasta, oczywiście się zatrzymaliśmy, wyciągnęliśmy aparaty i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Jednak nasze owieczki najwyraźniej miały uczulenie na blask flesh'a, bardzo je denerwował widok obiektywu, wręcz wprowadzało je to w szał. Tak więc musieliśmy w biegu chować aparaty i czym prędzej uciekać przed wściekłymi owcami.
Przed trwałym kalectwem uchronił nas metalowy mostek :)
Kawałeczek dalej znajdowało się pastwisko oddzielone małym kanałem z wodą od pastwiska naszych włochatych przyjaciółek. Na tymże pastwisku ujrzeliśmy Pana, który wyszedł ze swym psem na spacer. Jako że robiło się już coraz później i słońce skłaniało się ku zachodowi, stwierdziliśmy że może być to idealne miejsce na nocleg. Podjeżdżamy i zagadujemy Pana. Okazało się, że jest to jego ziemia, i że możemy bez problemu się tu rozbić. Po chwili rozmowy nasz dzisiejszy gospodarz życzy nam powodzenia i rusza w stronę domu, natomiast my bierzemy się za robotę z rozstawianiem namiotu.
Nasi dzisiejsi sąsiedzi robią z początku małe problemy i ostro na nas "beeeeeeczą", jednak szybko dochodzimy do porozumienia i możemy w spokoju się położyć.
Jako, że skleroza nie boli i nie zakupiliśmy wody na dzisiejszą kolację, kładziemy się bez jedzenia.
Cytując wpis do 11 dnia z dziennika wyprawy: "Nie kupiliśmy wody, więc palimy "ziółka" i w innym świecie zasypiamy. (Przy paleniu mały wypadek i przedziurawione 2 materace). Jutro zakleimy."
Myślę, że nie trzeba nic dopowiadać. Dzień 11 kończy się bardzo "pozytywnym" akcentem :)
Dzień następny.
- DST 119.46km
- Czas 06:11
- VAVG 19.32km/h
- VMAX 43.60km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 8.
---------------------------------------------------------
DZIEŃ 8. -> Bad Betheim - Apeldoorn
---------------------------------------------------------
Kompletnie nie wyspani podnosimy się po godzinie 8. W drogę ruszamy ok. 9:00, jesteśmy bardzo zmęczeni zwierzęciem, które w nocy nie pozwalało nam spać i grasowało przy naszym namiocie. Po przejechaniu 5 kilometrów zatrzymujemy się pod Lidlem, robimy zakupy i urządzamy sobie prawdziwą ucztę - w końcu jakoś musimy sobie odbić niedzielę bez otwartego sklepu! :) Objedliśmy się na prawdę jak królowie, nie zauważyliśmy kiedy zleciała ponad godzina. Robi się już późno - ok. godziny 11 - więc czas się pakować i wskoczyć na właściwy tor jazdy. Po jakiś 15 minutach przed naszymi oczami ukazuje się holenderska granica.
Muszę przyznać, że zaczęło przepełniać mnie uczucie radości - co jak co Niemcy to ładne państwo, ale po całym tygodniu jazdy dało się nam we znaki - więc cieszyliśmy się na małą zmianę. Należy też wspomnieć, że żaden z nas nigdy jeszcze nie był w Holandii :)
Do momentu wjechania do pierwszego miasteczka za wiele się nie zmieniło, krajobraz przypomina ten, który widywaliśmy przez ostatni tydzień, w oczy rzucają się jedynie piękne domki jednorodzinne.
Przy każdej sygnalizacji świetlnej był "licznik" który odliczał czas do zapalenia się zielonego światła - swoją drogą dobre rozwiązanie i z chęcią zobaczyłbym coś takiego w naszym kraju :)
Gdy wjechaliśmy do pierwszego miasteczka spotkaliśmy dużo ludzi - jednak ani jednego pieszego - za to masę rowerzystów i ludzi na skuterach. W oczy rzucały się również piękne rowerzystki - bardzo miła odmiana po tygodniu jazdy po Niemczech :) Tego dnia upał szczególnie nam doskwierał, ludzie których spotykaliśmy z wielkim zdziwieniem patrzyli na nas, i delikatnie zwracali nam uwagę, że to chyba troszkę za ciepło dziś na rower. My odpowiadaliśmy - owszem, jest bardzo ciepło, ale nikt za nas nie dojedzie :)
Co również zrobiło na nas wielkie wrażenie to idealne trasy rowerowe, które często miało po 2 pasy, każdy w innym kierunki, wszędzie obowiązywały przepisy ruchy drogowego (u nas niestety w przypadku rowerzystów często tak kulturalnie to nie wygląda), rowerzysta dla kierowcy był święty, w momencie gdy podjeżdżaliśmy do skrzyżowania czy ronda, zawsze mieliśmy pierwszeństwo, kierowcy z uśmiechem na twarzy nas przepuszczali. Po drodze zwiedzamy kilka bardzo malowniczych miasteczek.
Świetną sprawą były kosze ustawione przy ścieżkach rowerowych, w taki sposób, że bez schodzenia z roweru można było podczas jazdy wyrzucić kulturalnie do kosza, zamiast śmiecić.
Na drodze nie zabrakło oczywiście charakterystycznych dla Holandii wiatraków.
Gdy wszedłem do sklepu na zakupy coś mi nie pasowało - i szybko dotarło do mnie co takiego. Otóż wszyscy ludzie, czy pracownicy, czy klienci, byli bardzo dla siebie uprzejmi, wszyscy się uśmiechali, z chęcią ze sobą rozmawiali - czegoś takiego u nas jeszcze nie miałem okazji doświadczyć.
Po drodze przejeżdżamy przez miasteczko Deventer - bardzo malownicze. Byłem nim zachwycony i czułem, że mógłbym tu zamieszkać.
Co nas bardzo zdziwiło, to fakt że w Holandii drogi rowerowe są nie tylko dla rowerów, ale również dla skuterów. Ciężko było się przyzwyczaić do wariatów bez kasków którzy wyprzedzali nas na wąskiej ścieżce.
Świetną sprawą były ustawione przed każdym większym miasteczkiem radary, które mierzyły prędkość rowerzysty, wyświetlały aktualną godzinę i temperaturę oraz podawały liczbę rowerzystów, którzy tą drogą przejechali. Zwróćcie uwagę na godzinę 19:40 i temperaturę 32 st. C :)
Rozbijamy się za miejscowością Apeldoorn, z trudem znajdujemy odpowiednie miejsce przy lesie. Dopiero ok 21:30 zaczynamy rozkładać namiot, na kolację dziś makaron z sosem pomidorowym. Z pakietu gorących kubków wylosowałem dziś żurek, i na dobre zaśnięcie "izobronik". Noc bardzo spokojna.
Dzień następny.
- DST 117.49km
- Czas 06:06
- VAVG 19.26km/h
- VMAX 36.00km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 7.
--------------------------------------------------------
DZIEŃ 7. -> Buer - Bad Bentheim
--------------------------------------------------------
Dziś pierwsza niedziela naszej wyprawy, z tego powodu pozwoliliśmy sobie dłużej pospać, jednak koniec końców słońce wygania nas z namiotu. Jemy śniadanko, pakujemy się, montujemy sakwy, i ok. godziny 10 ruszamy w drogę.
Przed nami ciąg dalszy jazdy po górach. Słońce praży ogromnie i niemiłosiernie daje nam "popalić". Zaczynają się długie, w połączeniu ze słońcem wykańczające podjazdy, na szczęście jak każdemu wiadomo - "za każdym podjazdem kryje się zjazd" - inaczej nie było w naszym przypadku, i dzisiaj przeżywamy wiele wspaniałych, na których idzie odetchnąć zjazdów :)
Na jednym z nich moja prędkość dochodzi do 69,6 km/h - niestety nie udało się przekroczyć 70, może następnym razem :) Jak to w górach, mamy okazję podziwiać piękne widoczki.
Jako, że to nasza pierwsza niedziela u naszych zachodnich sąsiadów, nikt z nas nie przewidział, że u nich jest to dzień święty, wszystkie sklepy są pozamykane, z wyjątkiem wybranych stacji benzynowych - które i tak było bardzo ciężko znaleźć. Ze względu na ogromny upał, jesteśmy zmuszeni często uzupełniać swoje płyny. Jednak po jakimś czasie zaczyna brakować nam wody, żadnego sklepu na widoku. Dociera do nas, jak duży błąd zrobiliśmy, nie sprawdzając tego wcześniej, i nie robiąc wystarczających zapasów dzień wcześniej. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Rheine, w której znajdujemy stojący w centrum malutki "miejski kran" z którego bez przerwy leci woda. Z początku nie jesteśmy pewni czy jest zdatna do picia, jednak po krótkiej chwili zbiera się w okół grupka młodych chłopaków, którzy na zmianę piją. Wyglądali na zdrowych i pełnych sił, to też stwierdzamy, że musi nadawać się do picia. Korzystając z okazji, napełniamy wszystkie puste butelki które wieziemy ze sobą - w razie jakbyśmy nie znaleźli do wieczora sklepu, będziemy mieć na przygotowanie kolacji.
Korzystając z okazji podjeżdżamy jeszcze pod miejscowy kościółek zrobić kilka zdjęć.
Akurat kończyła się jedna z Mszy Św., gdy ludzie opuścili już kościół, ruszyłem z aparatem w stronę wejścia, gdy nagle ostatni pan, który opuszczał świątynię naskoczył na mnie - chyba nie podobał się mu mój ubiór. Racja - może nie byłem czysty i pachnący, ale to podobno nie szata zdobi człowieka, tylko jego wnętrze? No cóż, nie zrobiłem sobie dużo z niemieckiego gadania, tylko uśmiechnąłem się i wszedłem do środka, facet sobie odpuścił.
Dalej ruszamy już jak najdalej damy radę, przed siebie. Dzisiejszym celem jest dojechać jak najbliżej granicy niemiecko / holenderskiej. Po drodze na jednej z nielicznych otwartych stacji spotykamy polskie małżeństwo, chwilę z nimi porozmawialiśmy. Wierzyć im się nie chciało, że już tyle przejechaliśmy o własnych siłach. Wypijamy sporo zimnego napoju - pomarańczowa oranżada w tej chwili smakowała niebiańsko :)
Do późnego wieczora kręcimy, udaje się nam podjechać pod miejscowość Bad Bentheim, gdzie w jednym z lasów rozbijamy swój mały obóz. Kolacja, wieczorne "pogaduchy do poduchy" - jesteśmy podekscytowani, gdyż jutro od rana mamy przekroczyć granicę, pożegnać się z Niemcami i po raz pierwszy w życiu wjechać do Holandii :) W nocy niestety mamy małe przygody, adrenalina troszkę skacze, gdyż jakieś spore zwierze kręci się przy naszym namiocie i nie pozwala spać, całe szczęście że na "kręceniu" się zakończyło i nie zostaliśmy pożarci :)
Dzisiejszy dzień był przede wszystkim przejazdowy, za tydzień będziemy wiedzieć, żeby zrobić na niedzielę dzień przed, wtedy nie będziemy usychać z pragnienia. Najlepiej się uczyć na swoich błędach :)
Dzień następny.
- DST 108.64km
- Czas 05:27
- VAVG 19.93km/h
- VMAX 69.60km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 6.
-----------------------------------------------------
DZIEŃ 6. -> Hannover - Buer
-----------------------------------------------------
Budzimy się (w sumie po malutku już robi się to tradycyjna godzina) po 8. Pogoda nas nie zawodzi, dziś znów od rana słoneczko pięknie nas ogrzewa. Nie mamy rano czasu na powolne zwijanie namiotu, czy też śniadanko przy namiocie, cała armia małych muszek nas atakuje, przez co biegiem się zwijamy, i czym prędzej ruszamy poszukać miejsca na śniadanie. Poniżej na zdjęciu widać wspomnianą "armię".
Zgoda, nie myliśmy się już od dobrych kilku dni, ale żeby było aż tak źle?! Przynajmniej ja tego nie odczuwałem :)
Przerwę na śniadanko robimy kilka kilometrów dalej, w małym miasteczku. Podczas jedzenia, Paweł atakuje mnie z kamerą, zachciało mu się wywiadu dotyczącego wczorajszych, pechowych dla mnie, wydarzeń. Całe szczęście nerwy już ze mnie zeszły, i dzisiaj śmiejąc się potrafię o tym opowiedzieć.
Podczas przerwy Gumiś znajduje w ręce kleszcza, i usuwa małego intruza. Ja tradycyjnie korzystam z chwili wolnego czasu i robię kilka zdjęć, spodobał mi się ten kadr z rowerem i dwoma oknami. Podczas wyprawy, często będę szukał takich rowerowych "smaczków".
Pełni sił ruszamy dalej. Dziś wszystko wskazuje na to, że dzień będzie dużo lepszy od poprzedniego. Jedzie się świetnie, wiatr w plecy nam pomaga, nie robimy za dużo przerw. Dojeżdżamy do miejscowości Bückeburg, w którym właśnie dziś obchodzone są "dni średniowiecza", mnóstwo ludzi zjechało do tego miasta, aby wspólnie bawić się i świętować na wielkim festynie. Początkowo nie wiedzieliśmy co się dzieje, wiele osób było poprzebieranych w stroje gotyckie, strzelałem, że może jakiś "metalowy" koncert, jednak szybko ujrzeliśmy plakaty informujące co się dzieje. Korzystając z okazji zwiedzamy, moim skromnym zdaniem - bardzo ładne miasto.
Jak się dowiedziałem z wikipedii, w latach 1643 - 1918 Bückeburg był stolicą hrabstwa, a następnie księstwa Schaumburg-Lippe. Siedzibą władców księstwa był miejscowy zamek.
Gdy jechaliśmy przez park otaczający wyspę i zamek, zaczepił nas pewien starszy Pan ze swoją rodzinką, wszyscy tworzyli ciekawy obrazek, każdy miał średniowieczny strój. Po chwili rozmowy wskazują nam, jak najłatwiej i najszybciej mamy wyjechać z miasta. Kierujemy się na miejscowość Minden. Jest to jakieś 10 km, więc szybko przejeżdżamy. W mieście dojeżdżamy do centrum, po czym wspinamy się pod ładny podjazd, aby porobić zdjęcia miejscowemu kościołowi.
Postanowiliśmy zrobić tutaj przerwę, i coś zjeść. Słońce i temperatura dawały ostro popalić. Przy kościele był budynek, w którym znajdowały się toalety, duża sala gdzie były wydawane posiłki - coś w rodzaju świetlicy. Podczas, gdy Paweł poszedł skorzystać, podchodzą do mnie dwie kobiety, widząc nasze obładowane rowery i flagi Polski, z ciekawości chcą się wypytać, dokąd zmierzamy. Niestety, nie rozmawiały po angielsku, byłem zmuszony użyć swojego, jakże ubogiego języka niemieckiego. Jednak jestem z siebie dumny, dogadałem się, i przeprowadziłem swoją jedną z pierwszych, w pełni rozmowę po niemiecku! :) Po powrocie Gumisia, ja lecę skorzystać, gdy wracam mój towarzysz mówi mi, że gdy mnie nie było podszedł do niego pastor tego kościoła, oferował nam jedzenie, toaletę i nawet nocleg. Mile mnie to zaskoczyło. Zapewne gdyby była godzina 18/19, nie zastanawialibyśmy się, i prędko skorzystalibyśmy z tej propozycji, jednak zegarek wskazywał godzinę 14, a nasze liczniki miały dziś nakręcone dopiero 40km. Gdy siedzieliśmy jeszcze trochę pod tym kościółkiem, zaczęło podchodzić do nas coraz więcej osób, wszyscy byli znacznie starsi od nas. Całe szczęście, kilka osób potrafiło mówić po angielsku, więc po raz pierwszy na tej wyprawie, mogłem w pełni się wygadać, użyć w sumie jedynego obcego języka, który "ogarniam". Poznaliśmy tam wiele ciekawych osób, jednak przytoczę osobę jednego mężczyzny, który miał +/- 40 lat. Jak wynikło z rozmowy, jego ojciec urodził się w Polsce w Kudowie Zdrój, jednak jako małe dziecko musiał z rodziną uciekać do Niemczech - to były czasy, gdy z Polski przesiedlano Niemców. W tym roku poznany mężczyzna zabrał swoje dzieci, i pojechał pokazać im okolice gdzie narodził się ich dziadek. Jak się okazało, wszystkie spotkane tam osoby, były członkami zespołu, dziś o 18 mieli koncert właśnie w tym kościele. Wszyscy z wielkim entuzjazmem zapraszali nas, abyśmy przyszli posłuchać, dali nam do zrozumienia, że bylibyśmy mile widzianymi gośćmi.
Niestety, jak już wcześniej wspominałem, robiła się już późna godzina, a kilometrów nam nie przybywało, byliśmy zmuszeni odmówić. Pożegnaliśmy się i ruszamy dalej w drogę. Przejeżdżamy przez centrum, nawet dobrze się nie rozpędziliśmy i znów wjeżdżamy w sam środek wielkiego festynu. Musimy prowadzić rowery, ludzi na rynku jest mnóstwo. Tym razem tematem przewodnim są "stare, dobre czasy". Natrafiliśmy na sam koniec występu tych dwóch panów, świetnie grali :)
Oczywiście, jak to niemieckie festyny, ogromne stoiska z piwem i wiele smakołyków. Niestety, musieliśmy obejść się smakiem, i w końcu wyjechać z tego, jakże dziś żywego miasta. Kilka kilometrów dalej naszym oczom ukazują się pierwsze górki.
Dla tych, którzy przed wyprawą mówili: "Eee tam, luzik, cały czas po płaskim, żaden problem" - o to dowód, że w rzeczywistości tych gór i podjazdów było tylko niewiele mniej od płaskiego terenu.
Od tego momentu czekał nas spory odcinek stromych podjazdów i malowniczych zjazdów. Gdy jechaliśmy dalej, zaczęło robić się późno i zanosić pomalutku na zachód słońca. Nad naszymi głowami ujrzeliśmy dwa latające balony, na fotografii udało mi się uchwycić jeden, drugi już odleciał z naszego pola widzenia.
Zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Długo nie możemy zauważyć nic godnego uwagi, w końcu postanawiamy wjechać pomiędzy pola kukurydzy, i się rozejrzeć. Akurat natrafiliśmy tak, że właściciel pól przejeżdżał swoim jeep'em. Zatrzymujemy go, i chcemy zapytać, czy możemy gdzieś tu się rozbić. Niestety, mężczyzna ani słowa nie umie po angielsku, znów jestem zmuszony użyć łamanego niemieckiego. Pojedynczymi słowami zapamiętanymi ze szkoły, pomagając sobie gestami, pytam czy możemy gdzieś przy polu rozbić namiot i przenocować. Właściciel się uśmiechnął i usłyszeliśmy "keine probleme", nocleg załatwiony :) Rozbijamy się między polem kukurydzy, a pastwiskiem gdzie urzędowały trzy sympatyczne krówki.
Chwilę z nimi rozmawiamy (wiem, może wydawać się to dziwne, ale na wyprawie robi się różne dziwne rzeczy, które normalnie wydawałyby się chore). Na kolację mamy dziś ryż z sosem, do tego tradycyjnie gorący kubek. Najedzeni jeszcze trochę rozmawiamy, po czym smacznie zasypiamy. Po wczorajszej katastrofie, dzisiejszy dzień uważam za bardzo udany :)
Dzień następny.
- DST 109.71km
- Czas 05:31
- VAVG 19.89km/h
- VMAX 49.50km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 5.
--------------------------------------------------------------------
DZIEŃ 5. -> Wolfsburg - Hannover
--------------------------------------------------------------------
Dziś budzimy się po godzinie 8. Spało się świetnie, zapewne to zasługa tego, że ciągle słyszałem przejeżdżające niedaleko na autostradzie samochody - na prawdę poczułem się jak w domu! - (przynajmniej jakaś odskocznia od lasu i kręcących się przy namiocie zwierząt). Słoneczko pięknie nas ogrzewało, na niebie prawie ani jednej chmurki - dzień zapowiada się idealnie. Niestety, ani ja, ani mój towarzysz nie posiadamy daru jasnowidzenia - nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy za kilka godzin...
... Jednak powróćmy do tego, co się działo po kolei. Po obudzeniu się, zajmujemy się poranną toaletą oraz przyrządzeniem śniadanka. Posileni, pełni pozytywnych myśli i naładowani energią wyjeżdżamy z Wolfsburg'a. Dziś jesteśmy nastawieni na typowo przejazdowy dzień - byle dojechać do Hannoveru chociażby późnym popołudniem, zwiedzić gdy jeszcze będzie jasno, zrobić zakupy na kolację i znaleźć miejsce na nocleg. Na nasze nieszczęście, wiatr nie był dziś po naszej stronie, wieje tak silnie "w klatę", że ledwo dajemy radę ujechać. Po drodze mijamy wiele pięknych, niemieckich wiosek. W jednej z pierwszych robimy przerwę na doładowanie energii w postaci batonika oraz przestudiowanie mapy. Idę się przejść zrobić zdjęcie miejscowego kościółka, po czym wracam, a przed moimi oczami ukazuje się Niemka, która stara się wytłumaczyć trasę Pawłowi (mimo że o to nie prosił).
Mimo wszystko, starsza Pani dobrze starała się mówić po angielsku, dowiadujemy się, że do granicy holenderskiej mamy jeszcze 2-3 dni drogi. Po pożegnaniu się, i nabraniu sił ruszamy dalej. Wiatr nie ustąpił, tracimy dość dużo sił i jesteśmy zmuszeni robić częstsze, krótkie przerwy. Jedną z nich robimy w centrum małego miasteczka (a może nawet wioski), wykorzystując do rozprostowania kości zacienione przez drzewa ławki ze stołami - przy okazji jemu drugie śniadanie, a Gumiś wykonuje telefon do swej ukochanej. Ja nie mogąc zbyt długo słuchać tych tęskniących misiaków, tradycyjnie biorę Nikona i robię kilka fotek po okolicy. W wielu niemieckich wioskach idzie spotkać słupy takie jak ten poniżej.
Na tych tabliczkach (jak sądzimy wspólnie) wymienione są usługi, z jakich można skorzystać w danej wsi/miasteczku - np. mechanik, dentysta, lekarz itd. Gdzie byśmy nie popatrzyli, wszędzie stały piękne domy, tradycyjnie z rudej cegły. Szło też zauważyć drogowskazy, kojarzące się nam co najmniej z czasami średniowiecza.
Do drugiego śniadania zużyliśmy prawie cały serek Almette truskawkowy - swoją drogą, pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję spróbować owocowy Almette :) Dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji - kanapka z nim, smakuje jakby była posmarowana truskawkowym serkiem homogenizowanym. Jakby nie patrzeć, słodki przysmak! :)
Ta przerwa trwała dość długo, od tej chwili postanowiliśmy zacisnąć zęby, i starać się jak najszybciej dojechać do Hannoveru. Ile siły pozwolą, kręcimy niemieckimi ścieżkami rowerowymi, aż w końcu w oddali ukazują się zabudowania tego wielkiego miasta, jakaś wielka fabryka.
Jak wspominałem na początku, talent taki jak jasnowidzenie, przydałby się mi tego dnia, jednak tak się nie stało. Po wjechaniu do Hannoveru, jechałem praktycznie "na kole" za Pawłem, musiałem się zamyślić (może zmęczenie zrobiło też swoje), i nie zauważyłem stalowego słupka, który był postawiony na samym środku ścieżki rowerowej... Gumiś z sukcesem go wyminął, ja nie dałem rady, na hamowanie było już za późno, na wypięcie się z SPD również, uderzam przednim bagażnikiem w słup, przelatuję przez kierownicę, w locie się wypinam - nie ja jeden, sakwy również się wypinają i lądują obok mnie na twardej kostce brukowej. Szybko się pozbierałem, całe szczęście jestem cały i się nie połamałem. Zbieram sakwy i próbuję ogarnąć rower, a w tym samym momencie jakaś niemiecka babcia wrzeszczy na mnie po swojemu, nic nie rozumiem, próbuję grzecznie jej uświadomić że nic mi nie jest, jednak ona nie odpuszcza, w końcu powiedziałem coś po polsku to dała sobie spokój. Ja jestem cały, niestety rower ucierpiał, oprócz podartych linek od przerzutek, wygiął się cały widelec, ledwo idzie skręcać kierownicą. W tym momencie mam pierwszą załamkę, dziś DOPIERO piąty dzień wyprawy, przed nami jeszcze dwa tygodnie jazdy nim dotrzemy do Paryża, a ja nie wiem czy rower wytrzyma...
Oto i felerny sprawca całego zamieszania... Podczas gdy ja walczyłem z własną psychiką, żeby całkowicie się nie załamać, gdy próbowałem poradzić sobie z wściekłą niemiecką starszą panią, Paweł siedział w cieniu, i płakał ze śmiechu patrząc na mnie, i na to co zrobiłem. Wtedy do śmiechu mi nie było, jednak z perspektywy czasu, wcale się mu nie dziwię :)
Z niemalże sztywną kierownicą, staramy się dojechać do centrum, gdzie planujemy mały serwis i ogarnięcie tej kierownicy. Przejeżdżamy przez miejskie lasy, a w nich mijamy polany, na których konie konsumują swój podwieczorek.
Muszę przyznać, że to było najtrudniejsze 10km na rowerze w moim życiu, wszystko zdawało się sypać, z wielkim wysiłkiem udawało mi się skręcać. W końcu dotarliśmy do centrum, tam udało się wspólnymi siłami poluzować stery, mogę skręcać "w miarę" normalnie, a co najważniejsze, mogę kontynuować wyprawę. Robimy wspólną objazdówkę, dość już tych komplikacji...
Dojeżdżamy w samo centrum, wpierw przed naszymi oczami ukazuje się wielki dworzec kolejowy, dalej masa centrów handlowych, a co ważniejsze, jest to pierwszy dzień, gdzie w jednym miejscu możemy zobaczyć tak wiele ślicznych dziewczyn, do tego zbiera się na piękny zachód słońca - chyba jednak ktoś chciał, abym poprawił sobie swój humor :)
Udało mi się zapomnieć o tym felernym "wypadku", na prawdę zacząłem znów się cieszyć z tego dnia. Jednak moja radość nie mogła trwać zbyt długo, gdy chcieliśmy podjechać pod operę wyhamowałem przed przejeżdżającym samochodem, i przechodzącymi pieszymi, straciłem równowagę, nie zdążyłem się wypiąć z pedałów, i po raz kolejny się wywaliłem, tym razem na ulicy, szybko jednak się zbieram, podniesienie roweru z sakwami nie jest takie łatwe. Cały poobdzierany, muszę na nowo przejrzeć, czy coś się nie zepsuło z rowerem, na pierwszy rzut oka jest OK. Jednak ja tutaj totalnie się załamuję, tracę wiarę w dalszy los tej wyprawy, dwa razy w krótkim czasie, to za wiele. Paweł dzwoni do Marty, opowiada jej co się stało, Marta próbuje mnie pocieszyć przez tel, jednak potrzebuję chwili dla siebie. Robię w tym czasie fotkę opery i po kilku minutach już nie rozdarty psychicznie, a w jednym kawałku jestem gotowy do dalszej jazdy.
Wyjeżdżamy za Hannover, znajdujemy miejsce na nocleg przy polu, niedaleko wielkiego wiatraka. Przy zachodzącym słońcu rozbijamy namiot, następnie tradycyjnie bierzemy się za przyrządzenie kolacji, dziś na szybko był ryż z cukrem.
Na koniec tego pechowego dnia, chociaż mogłem nacieszyć oczy tym pięknym zachodem słońca. Gdy zrobiło się ciemno i siedzieliśmy już w namiocie, usłyszeliśmy hałas dobiegający od strony miasta. Rozpiąłem wejście, i przed moimi oczami ukazał się pokaz fajerwerków, lepszy niż u mnie na osiedlu podczas Nocy Sylwestrowej :) Gdy to zobaczyłem, ciśnienie już całkiem ze mnie zeszło. Miejmy nadzieję, że to już koniec moich problemów technicznych, i kolejne dni będą kryły za sobą więcej tych dobrych "niespodzianek" :)
Dzień następny.
- DST 104.36km
- Czas 05:43
- VAVG 18.26km/h
- VMAX 37.20km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze