Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 5.
--------------------------------------------------------------------
DZIEŃ 5. -> Wolfsburg - Hannover
--------------------------------------------------------------------
Dziś budzimy się po godzinie 8. Spało się świetnie, zapewne to zasługa tego, że ciągle słyszałem przejeżdżające niedaleko na autostradzie samochody - na prawdę poczułem się jak w domu! - (przynajmniej jakaś odskocznia od lasu i kręcących się przy namiocie zwierząt). Słoneczko pięknie nas ogrzewało, na niebie prawie ani jednej chmurki - dzień zapowiada się idealnie. Niestety, ani ja, ani mój towarzysz nie posiadamy daru jasnowidzenia - nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy za kilka godzin...
... Jednak powróćmy do tego, co się działo po kolei. Po obudzeniu się, zajmujemy się poranną toaletą oraz przyrządzeniem śniadanka. Posileni, pełni pozytywnych myśli i naładowani energią wyjeżdżamy z Wolfsburg'a. Dziś jesteśmy nastawieni na typowo przejazdowy dzień - byle dojechać do Hannoveru chociażby późnym popołudniem, zwiedzić gdy jeszcze będzie jasno, zrobić zakupy na kolację i znaleźć miejsce na nocleg. Na nasze nieszczęście, wiatr nie był dziś po naszej stronie, wieje tak silnie "w klatę", że ledwo dajemy radę ujechać. Po drodze mijamy wiele pięknych, niemieckich wiosek. W jednej z pierwszych robimy przerwę na doładowanie energii w postaci batonika oraz przestudiowanie mapy. Idę się przejść zrobić zdjęcie miejscowego kościółka, po czym wracam, a przed moimi oczami ukazuje się Niemka, która stara się wytłumaczyć trasę Pawłowi (mimo że o to nie prosił).
Mimo wszystko, starsza Pani dobrze starała się mówić po angielsku, dowiadujemy się, że do granicy holenderskiej mamy jeszcze 2-3 dni drogi. Po pożegnaniu się, i nabraniu sił ruszamy dalej. Wiatr nie ustąpił, tracimy dość dużo sił i jesteśmy zmuszeni robić częstsze, krótkie przerwy. Jedną z nich robimy w centrum małego miasteczka (a może nawet wioski), wykorzystując do rozprostowania kości zacienione przez drzewa ławki ze stołami - przy okazji jemu drugie śniadanie, a Gumiś wykonuje telefon do swej ukochanej. Ja nie mogąc zbyt długo słuchać tych tęskniących misiaków, tradycyjnie biorę Nikona i robię kilka fotek po okolicy. W wielu niemieckich wioskach idzie spotkać słupy takie jak ten poniżej.
Na tych tabliczkach (jak sądzimy wspólnie) wymienione są usługi, z jakich można skorzystać w danej wsi/miasteczku - np. mechanik, dentysta, lekarz itd. Gdzie byśmy nie popatrzyli, wszędzie stały piękne domy, tradycyjnie z rudej cegły. Szło też zauważyć drogowskazy, kojarzące się nam co najmniej z czasami średniowiecza.
Do drugiego śniadania zużyliśmy prawie cały serek Almette truskawkowy - swoją drogą, pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję spróbować owocowy Almette :) Dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji - kanapka z nim, smakuje jakby była posmarowana truskawkowym serkiem homogenizowanym. Jakby nie patrzeć, słodki przysmak! :)
Ta przerwa trwała dość długo, od tej chwili postanowiliśmy zacisnąć zęby, i starać się jak najszybciej dojechać do Hannoveru. Ile siły pozwolą, kręcimy niemieckimi ścieżkami rowerowymi, aż w końcu w oddali ukazują się zabudowania tego wielkiego miasta, jakaś wielka fabryka.
Jak wspominałem na początku, talent taki jak jasnowidzenie, przydałby się mi tego dnia, jednak tak się nie stało. Po wjechaniu do Hannoveru, jechałem praktycznie "na kole" za Pawłem, musiałem się zamyślić (może zmęczenie zrobiło też swoje), i nie zauważyłem stalowego słupka, który był postawiony na samym środku ścieżki rowerowej... Gumiś z sukcesem go wyminął, ja nie dałem rady, na hamowanie było już za późno, na wypięcie się z SPD również, uderzam przednim bagażnikiem w słup, przelatuję przez kierownicę, w locie się wypinam - nie ja jeden, sakwy również się wypinają i lądują obok mnie na twardej kostce brukowej. Szybko się pozbierałem, całe szczęście jestem cały i się nie połamałem. Zbieram sakwy i próbuję ogarnąć rower, a w tym samym momencie jakaś niemiecka babcia wrzeszczy na mnie po swojemu, nic nie rozumiem, próbuję grzecznie jej uświadomić że nic mi nie jest, jednak ona nie odpuszcza, w końcu powiedziałem coś po polsku to dała sobie spokój. Ja jestem cały, niestety rower ucierpiał, oprócz podartych linek od przerzutek, wygiął się cały widelec, ledwo idzie skręcać kierownicą. W tym momencie mam pierwszą załamkę, dziś DOPIERO piąty dzień wyprawy, przed nami jeszcze dwa tygodnie jazdy nim dotrzemy do Paryża, a ja nie wiem czy rower wytrzyma...
Oto i felerny sprawca całego zamieszania... Podczas gdy ja walczyłem z własną psychiką, żeby całkowicie się nie załamać, gdy próbowałem poradzić sobie z wściekłą niemiecką starszą panią, Paweł siedział w cieniu, i płakał ze śmiechu patrząc na mnie, i na to co zrobiłem. Wtedy do śmiechu mi nie było, jednak z perspektywy czasu, wcale się mu nie dziwię :)
Z niemalże sztywną kierownicą, staramy się dojechać do centrum, gdzie planujemy mały serwis i ogarnięcie tej kierownicy. Przejeżdżamy przez miejskie lasy, a w nich mijamy polany, na których konie konsumują swój podwieczorek.
Muszę przyznać, że to było najtrudniejsze 10km na rowerze w moim życiu, wszystko zdawało się sypać, z wielkim wysiłkiem udawało mi się skręcać. W końcu dotarliśmy do centrum, tam udało się wspólnymi siłami poluzować stery, mogę skręcać "w miarę" normalnie, a co najważniejsze, mogę kontynuować wyprawę. Robimy wspólną objazdówkę, dość już tych komplikacji...
Dojeżdżamy w samo centrum, wpierw przed naszymi oczami ukazuje się wielki dworzec kolejowy, dalej masa centrów handlowych, a co ważniejsze, jest to pierwszy dzień, gdzie w jednym miejscu możemy zobaczyć tak wiele ślicznych dziewczyn, do tego zbiera się na piękny zachód słońca - chyba jednak ktoś chciał, abym poprawił sobie swój humor :)
Udało mi się zapomnieć o tym felernym "wypadku", na prawdę zacząłem znów się cieszyć z tego dnia. Jednak moja radość nie mogła trwać zbyt długo, gdy chcieliśmy podjechać pod operę wyhamowałem przed przejeżdżającym samochodem, i przechodzącymi pieszymi, straciłem równowagę, nie zdążyłem się wypiąć z pedałów, i po raz kolejny się wywaliłem, tym razem na ulicy, szybko jednak się zbieram, podniesienie roweru z sakwami nie jest takie łatwe. Cały poobdzierany, muszę na nowo przejrzeć, czy coś się nie zepsuło z rowerem, na pierwszy rzut oka jest OK. Jednak ja tutaj totalnie się załamuję, tracę wiarę w dalszy los tej wyprawy, dwa razy w krótkim czasie, to za wiele. Paweł dzwoni do Marty, opowiada jej co się stało, Marta próbuje mnie pocieszyć przez tel, jednak potrzebuję chwili dla siebie. Robię w tym czasie fotkę opery i po kilku minutach już nie rozdarty psychicznie, a w jednym kawałku jestem gotowy do dalszej jazdy.
Wyjeżdżamy za Hannover, znajdujemy miejsce na nocleg przy polu, niedaleko wielkiego wiatraka. Przy zachodzącym słońcu rozbijamy namiot, następnie tradycyjnie bierzemy się za przyrządzenie kolacji, dziś na szybko był ryż z cukrem.
Na koniec tego pechowego dnia, chociaż mogłem nacieszyć oczy tym pięknym zachodem słońca. Gdy zrobiło się ciemno i siedzieliśmy już w namiocie, usłyszeliśmy hałas dobiegający od strony miasta. Rozpiąłem wejście, i przed moimi oczami ukazał się pokaz fajerwerków, lepszy niż u mnie na osiedlu podczas Nocy Sylwestrowej :) Gdy to zobaczyłem, ciśnienie już całkiem ze mnie zeszło. Miejmy nadzieję, że to już koniec moich problemów technicznych, i kolejne dni będą kryły za sobą więcej tych dobrych "niespodzianek" :)
Dzień następny.
- DST 104.36km
- Czas 05:43
- VAVG 18.26km/h
- VMAX 37.20km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nooo całe szczęście że nic Tobie się nie stało i mogłeś jechać dalej.... Ale faktycznie dwie gleby w jeden dzień .... :-)
Gozdzik - 07:59 poniedziałek, 13 stycznia 2014 | linkuj
Komentuj