Wpisy archiwalne w kategorii
100-200km.
Dystans całkowity: | 2390.81 km (w terenie 57.00 km; 2.38%) |
Czas w ruchu: | 113:55 |
Średnia prędkość: | 20.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.60 km/h |
Suma kalorii: | 6543 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 125.83 km i 5h 59m |
Więcej statystyk |
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 4.
----------------------------------------------------
DZIEŃ 4. -> Tangermünde - Wolfsburg
----------------------------------------------------
Dziś czwarty dzień naszej wyprawy. Schemat poranka powoli zaczyna się kształtować i każda z czynności zaczyna wchodzić mi w nawyk (bądź co bądź, to pierwsza moja taka wielka wyprawa).
Podobnie jak wczoraj, budzimy się o 7:30, i podobnie jak wczoraj zaczynamy od ubrania się i zwinięcia namiotu. Towarzysząca nam wieczorem armia komarów nas nie opuściła, wręcz przeciwnie, mam wrażenie że się rozmnożyła. Nic nie zrobimy, trzeba stąd jak najszybciej zmykać. Gdy wynosiliśmy sakwy z lasu na ścieżkę, oraz wynosiliśmy rowery (WYNOSILIŚMY, gdyż wszędzie było masa jarzyn i krzaczków z kolcami, a po wczorajszych przygodach z kołem i dętką staliśmy się bardziej ostrożni), ścieżką przejechał leśniczy. Zatrzymał się, popatrzył na nas, uśmiechnął się, życzył miłego dnia i pojechał dalej. Bądź co bądź, był bardzo miły, a baliśmy się że może się przyczepić do nas. Śniadanko jemy przy drodze, z dala od znienawidzonych komarów.
Stały skład śniadania, to gorący kubek, chleb tostowy i do tego (zależy od ochoty) dżemik, twarożek, żółty ser, rzadziej szynka czy pomidor (co już zaliczaliśmy do rarytasów).
W drogę udaje nam się wyruszyć dopiero po godzinie 10. Dzisiejszy dzień ma mieć charakter typowo przejazdowy, celem jest dojechać do Wolfsburga, w miarę możliwości go zwiedzić i znaleźć nocleg. Jedzie się świetnie, pogody lepszej nie mogliśmy sobie wymarzyć. Po drodze mijamy mnóstwo pól. Na jednym z nich zauważamy małą trąbę powietrzną, niestety nim wyciągnąłem aparat i zrobiłem zdjęcie, troszkę już zdążyła się rozwiać. Pozostałości widać na zdjęciu.
Bądź co bądź jest środek tygodnia, no dokładniej czwartek. Jakby nie patrzeć, normalny dzień roboczy. Grubo po południu, jedziemy drogami krajowymi, które wyglądają tak:
Mija nas jeden samochód na kilka/kilkanaście minut. Nas to jednak bardzo cieszy. Wszystko było by pięknie, gdyby nie jedna rzecz, która nie pozwalała mi w pełni się cieszyć z tego co mnie otacza. Mianowicie - jazda jak na szpilkach, z ciągłym strachem że tylne koło całkiem nie wytrzyma. Dla przypomnienia - wczorajsza usterka wciąż nie została naprawiona, priorytetem dla mnie jest koniecznie znaleźć sklep rowerowy z serwisem, kupić szprychę i wycentrować koło.
Widoki takie jak ten, pozwalały mi na moment zapominać o tej nieprzyjemnej sprawie.
Ogromne pole pełne słoneczników. Jako, że moja mama uwielbia te rośliny, nie mogę sobie odpuścić i muszę zatrzymać się i zrobić zdjęcie. Korzystając z tej okazji chwilę odpoczywamy na słońcu i rozmawiamy.
Nasze maszyny też oczywiście.
W końcu dojechaliśmy do miejscowości Gardelegen, której nazwa bardzo przypadła nam do gustu, będziemy ją wspominać i często używać chyba do końca wyprawy. Swoją drogą, bardzo ładne miasteczko. Ku mojej prze ogromnej radości znajdujemy sklep rowerowy.
Paweł rozsiadł się wygodnie na ławeczce, i mówi: "no to teraz idź się dogaduj". Wszystko ładnie pięknie, tylko chyba zapomniał że jesteśmy w Niemczech, a w swoim życiu szkolnym język niemiecki starałem się omijać szerokim łukiem. Teraz zaczynałem tego żałować. Jednak tak łatwo się nie poddałem, "rozebrałem" rower z sakw, i dumnie z flagą wchodzę do sklepu. Całe szczęście, że żona majstra co nieco rozumiała po angielsku, do tego dodałem mój łamany niemiecki i oczywiście "migowy" i udało mi się załatwić centrowanie i wymianę szprychy. Na moje nieszczęście, niespodziewany jak i nie zaplanowany wydatek - mój budżet stopniał o 10 euro. Mimo to byłem szczęśliwy, że mogę ze spokojną głową kontynuować wyprawę.
Ruszamy dalej w trasę, robi się coraz później, więc bez zbędnych przerw kręcimy ostro na Wolfsburg. Do miasta wjeżdżamy ok 19. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to miasto pełne Volkswagen'ów. Dla przykładu: w 99%, gdy na skrzyżowaniu na czerwonym świetle stało 10 samochodów, zazwyczaj 8 z nich to były Volkswageny. Jakby nie patrzeć, Wolfsburg między innymi słynie z ogromnej fabryki samochodów tej marki. Drugą rzeczą, która szybko rzuciła się nam w oczy, było to, że w bardzo wielu miejscach po trawnikach miejskich biegało mnóstwo królików, zupełnie jakby było to ich naturalne środowisko.
Niestety, gdy podjeżdżaliśmy i chcieliśmy zrobić zdjęcie, uciekały. Robi się coraz później, jedziemy do sklepu zrobić zakupy na kolację.
Wchodzę pierwszy, zabieram ze sobą kilka butelek plastikowych do zwrotu. Znajduję maszynę do zwracania, zaczynam wrzucać puste butelki, jednak maszyna ich nie przyjmuje, tylko ciągle się zawiesza. Pomału zaczynam się denerwować, czas nas goni, za mną zaczyna ustawiać się kolejka, na domiar złego pracownica sklepu odpowiedzialna za obsługę tego wynalazku zaczyna na mnie krzyczeć, że robię to nie tak jak powinienem. Przynajmniej tak mi się wydaje że tak mówiła, jak już wspominałem wcześniej, nie błyszczę z niemieckiego. Zrozpaczony, nie wiedząc co mam jej powiedzieć, wymyka mi się z ust zwyczajne "no nie wiem". Stojący obok facet spojrzał na mnie z wielkimi oczami i mówi: "no nie wiem?! Polak?!" , no a ja do niego "no Polak" :) Przedstawiliśmy się sobie, okazało się że Marek pracuje w Wolfsburgu od dwóch lat. Przetłumaczył mi co mówiła do mnie natrętna pracownica i pomógł ze zwrotem butelek. W końcu mogłem zrobić ze spokojem zakupy. Po wyjściu ze sklepu opowiedziałem Pawłowi o całej sytuacji, na szczęście on pomyślał o tym co mi na myśl nie przyszło. Wróciłem się do sklepu do Marka (na szczęście jeszcze nie uciekł) i zapytałem go o drogę. Wolfsburg to spore miasto, a szczerze troszkę się zakręciliśmy i nie bardzo wiedzieliśmy którędy wyjechać, aby trafić na swoją właściwą trasę. Marek woła swojego kolegę Sławka, który również tam pracuje. Wspólnie tłumaczą nam drogę. Po kilkunastu minutach wspólnej rozmowy ruszamy. Robi się coraz później, musimy szybko znaleźć jakiś nocleg. Jakby nie patrzeć, spada nam on prosto z nieba. Rozbijamy się na obrzeżach Wolfsburg'a. Z jednej strony mamy most i autostradę, z drugiej tory.
Troszkę ryzykownie, jednak jest to naszą jedyną rozsądną opcją teraz. Dalej znów mamy dużo zabudowań, a słońce zbliżało się ku zachodowi. Po godzinie 21 rozbijamy namiot i ładujemy się do środka. Na dzisiejszą kolację szef kuchni zaserwował rosół, kuskus z jasnym sosikiem oraz na deser wyjątkowo niemieckiego izobronika :) Dzisiejszy wieczór daje mi możliwość poczuć się trochę jak w domu - wszystko dzięki otaczającym mnie dźwiękom miasta. Chwila wieczornej pogawędki i spokojnie zasypiam po 23.
Dzień następny.
- DST 108.96km
- Czas 05:24
- VAVG 20.18km/h
- VMAX 35.00km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 3.
------------------------------------------------
DZIEŃ 3. -> Berlin - Tangermünde
------------------------------------------------
Dźwięk budzika rozchodzi się po namiocie ok 7:30. Dziś bardzo szybko, gdyż w pół godzinki ubieramy się, składamy namiot i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Pewnie poniekąd jest to zasługa nie do końca pewnego noclegu, i bliskiej okolicy ścieżki rowerowej, po której rowerzyści przemykają już od wczesnych godzin. Śniadanie postanawiamy zjeść w jakimś większym miasteczku. Niestety tego trzeciego dnia los się odwrócił do nas plecami. Ledwo usiadłem na rower, ujechałem kilka metrów i czuję, że nie mam powietrza z tyłu. Na domiar złego, oprócz tego że poszła dętka, złamała mi się jedna z tylnych szprych. Uroczo.
Ponad godzinę tracimy na naprawę i doprowadzenie roweru do stanu, w którym będzie zdatny do jazdy. W między czasie zdążyłem się kilka razy wkurzyć, i pierwsze ślady załamania mi się udzieliły - dopiero 3 dzień wyprawy, a rower zaczyna się sypać :/ W końcu ruszamy. Jadę dość wolno i cały czas trzymam się z tyłu, w głowie wiruje mi cały czas strach, czy zaraz koło całkiem nie wytrzyma. Co kilka chwil robimy przerwy. Konieczne będzie centrowanie, za bardzo bije na boki. Staram się jak najbardziej oszczędzać tył roweru. Przerwę śniadaniową robimy dopiero ok godziny 14 - na domiar złego mamy przejechane dopiero 20 km.
Po najedzeniu się postanowiliśmy troszkę przyspieszyć. Pogoda jest piękna, staram się trochę przestać myśleć o porannej awarii i w końcu zacząć podziwiać mijane widoki. Da się zauważyć mnóstwo wiatraków.
Późnym popołudniem przejeżdżamy przez jedną z niemieckich wiosek i wjeżdżamy do zabytkowego zakładu folwarcznego (przynajmniej wydaje mi się że to było coś takiego - niestety nie za dobra znajomość języka niemieckiego mi nie pomagała, a żadna z tabliczek informacyjnych nie posiadała chociaż kilku słów w języku angielskim).
Na terenie znajdowała się również malutka kapliczka.
Troszkę spędzamy tu czasu i w cieniu chowamy się przed "robiącym nam imprezę" słońcem. Przy wyjeżdżaniu natrafiamy się na spory dworek, pod który ten zakład podlegał.
Tutaj przeżywamy chwilę zadumy: "gdybym ja miał taką chate, to robiłbym to i to...", "a gdybym ja miał taki dom to na tym piętrze urządziłbym to a na innym tamto...", "a gdybym miał tyle sypialni to codziennie spałbym w innej..". No przynajmniej coś w tym stylu :)
Dalej już pięknymi i długimi ścieżkami rowerowymi przeplatającymi się z krótkimi miasteczkami jedziemy w kierunku Tangermünde.
Paradoks jest taki, że wraz z kolejnymi mijanymi znakami kilometrów do naszego celu zamiast ubywać to przybywa. Przykład: mijamy jeden drogowskaz - zostało nam 20km, ujechaliśmy z 7 km, na tabliczce jest 22km. W tym momencie poziom mojej irytacji sięgał zenitu!
Tym bardziej że robiło się coraz później, nie mieliśmy już za bardzo jedzenia i picia, a potrzebowaliśmy sklep. Po 19 wjeżdżamy do Tangermünde. Postanawiamy przejeżdżać przez centrum, same kocie łby (znów strach o wciąż nie naprawione koło), jednak jak się później okazało dobrze zrobiliśmy wybierając tą drogą, mieliśmy okazję zobaczyć urocze niemieckie miasteczko, super klimat.
Po porobieniu zdjęć kręcimy w stronę Lidla. Do sklepu wbijamy o godzinie 19:57 (otwarty jest do 20). Na szczęście cudem zdążyliśmy, robimy najpotrzebniejsze zakupy - zwłaszcza woda niezbędna do przyrządzenia kolacji. Ok godziny 21 znajdujemy miejsce w lesie za miastem, gdzie rozbijamy namiot. Armia komarów uprzykrza nam życie. Chowamy się i zaczynamy gotować. Po 22 zjadamy makaron z sosem i kładziemy się spać. W myślach tylko "oby jutrzejszy dzień był mniej obfity w awarie i przeciwności".
Dzień następny.
- DST 109.93km
- Czas 05:54
- VAVG 18.63km/h
- VMAX 36.10km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 2.
--------------------------------------
DZIEŃ 2. -> Słubice - Berlin
--------------------------------------
Pierwsza noc w namiocie, muszę się przyzwyczaić do ciasnoty i duchoty, która będzie mi towarzyszyć każdego wieczoru przez kolejne 3 tygodnie. Spało się jednak dobrze. Przebijające się przez drzewo promienie słońca budzą nas przed 8 rano. Bez pośpiechu wstajemy i zapisujemy pierwsze wpisy do naszych dzienników podróży.
Następnie się ubieramy, składamy namiot i dostajemy od naszych gospodarzy po ostatniej gorącej herbatce przed jazdą. Naładowani pozytywną energią wyjeżdżamy o 9:30. Po wjechaniu do Niemiec przepełnia mnie fantastyczne uczucie - jest to drugie państwo (zaraz po Czechach), po którym mam okazję kręcić kilometry na rowerze. Trzymając się ścieżek rowerowych przejeżdżamy przez Frankfurt i ruszamy w stronę Berlina. Pierwszą przerwę robimy po przejechaniu 40km, aby zjeść śniadanko. Koniecznie musimy usiąść w cieniu, słońce daje dziś czadu.
Najedzeni ruszamy dalej. W międzyczasie zdążyliśmy mijać już robiącą na nas wrażenie niemiecką autostradę.
Co trzeba zauważyć, i za co pochwalić naszych zachodnich sąsiadów jest to, że mają świetne drogi rowerowe, często ciągnące się przy drodze szybkiego ruchu, od miasta do miasta. Jedzie się idealnie. Do tego wszystkiego słoneczko i błękitne niebo. Następną przerwę robimy po przejechaniu kolejnych 20 km. Dalej już bez zbędnego zatrzymywania się kręcimy żeby jak najszybciej dojechać do Berlina. Na kilkanaście kilometrów przed niemiecką stolicą załatwiliśmy sobie konkretną eskortę:
Oczywiście nie mogliśmy sobie odpuścić zdjęcia przy tablicy.
Zaczynamy oczywiście od objechania miasta po największych zabytkach i porobienie zdjęć. Ścieżki rowerowe w Berlinie super. Pierwszy raz w życiu czuję się zagubiony na rowerze i nie bardzo wiem jak się zachowywać - jest tak ogromny ruch rowerowy, mnóstwo rowerzystów, oczy trzeba mieć dookoła głowy.
W tle znana wieża telewizyjna. Po chwilce przerwy ruszamy do centrum.
Fontanna Posejdona.
Piękna bazylika.
Dalej kierujemy się pod Bramę Brandenburską.
Tam spotykamy kilku Polaków oraz jakąś wycieczkę/kolonię. Miło usłyszeć swój język wśród wszędzie słyszalnego niemieckiego. Miejscowi podchodzą i pytają nas skąd jedziemy i dokąd zmierzamy. Czas odkurzyć mój język angielski, którego od dobrego roku nie ruszałem. Wspólną decyzją postanawiamy się dziś "odchamić" i wjeżdżamy na Doner Kebab. Przysiadamy się do niemieckiej pary, są pod wrażeniem naszej "wycieczki". Kebab jest taki konkretny, że ledwo daję radę go zjeść (co mi się na prawdę rzadko zdarza!). Następnie wjeżdżamy do ALDI po zakupy na wieczór. Nowością dla mnie jest to, że w Niemczech naliczają kaucję do butelek plastikowych, a żeby ją zwrócić w każdym większym sklepie ustawiona jest specjalna maszyna. Bywa, że cały bagażnik mam zawalony pustymi plastikowymi butelkami po wodzie, które wiozę kilkadziesiąt kilometrów, żeby tylko zwrócić i zyskać kilka centów. Obkupieni ruszamy dalej, zaczyna robić się późno, dlatego musimy rozglądać się za miejscem na nocleg. Znajdujemy takie 20 km za Berlinem w kierunku na Nauen. Autostrada, ścieżka rowerowa obok, wielkie pole i mały lasek, za którym rozbijamy namiot. Kolację jemy na ścieżce, mijający nas rowerzyści ze zdziwieniem się na nas patrzą, nikt jednak nic nie mówi.
Najedzeni wskakujemy do namiotu. Wieczorne rozmowy i usypiamy ok 23.
Dzień następny.
- DST 120.00km
- Czas 06:21
- VAVG 18.90km/h
- VMAX 47.00km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 czerwca 2013
Kategoria 100-200km.
Niedzielny reset.
Od rana pogoda nie napawała optymizmem, zaspany jechałem na polibudę. Zajęcia miałem do 10:30. Po nieudanym zaliczeniu z matematyki zdenerwowany i zniechęcony wracam do domu. W tramwaju dzwonię do Pawła, proponuję mu wspólne "kręcenie" po południu (muszę jakoś odreagować mroczną rzeczywistość sesji). Umawiamy się, że wpadnie po mnie po 13 i razem ruszymy. W tym czasie robię z bratem obiad - 2 duże pizze :) Paweł przyjeżdża akurat gdy wyciągnęliśmy je z piekarnika, razem jemy i ok 14:30 wyjeżdżamy. Zaraz po wyprowadzeniu rowerów przed blok, zaczęło lać. Stwierdziliśmy, że nie ma co się bać tylko trzeba jechać - w końcu nie jesteśmy z cukru. Przez Przybyszewskiego wjeżdżamy na Niestachowską, gdzie w pewnym momencie prędkość dochodzi do 65km/h. Przejechaliśmy kawałek, gdy Paweł nagle wjechał w rozbitą butelkę po piwie i złapał 'laczka'.
Nawet opona była przedziurawiona, do dalszej jazdy niezbędna była taśma izolacyjna. Paweł dzwoni do Zuzy, która mieszka niedaleko, była w domu i mogła nam pożyczyć. Z tego miejsca chciałbym podziękować jej za pomoc :) Po naprawieniu opony i wymienieniu dętki ruszamy na trasę Obornicką, z której odbijamy na drogę prowadzącą do Biedruska. Pogoda się już ładnie poprawiła i nad naszymi głowami pojawiło się błękitne niebo.
Takimi drogami jedziemy aż do Biedruska, na jednym ze zjazdów pobijam swój rekord prędkości - 69,6 km/h (niestety nie udało mi się jeszcze przekroczyć granicy 70). Następnie kierujemy się na Murowaną Goślinę, gdzie robimy sobie przerwę pod jedną z Żabek. Przy takiej pogodzie i słońcu 'izobronik' jak najbardziej wskazany. Muszę się pochwalić, że pod nakrętką znalazłem informację o wygranym kolejnym (będzie na czarną godzinę) :) Z Murowanej wyjeżdżamy na drogę wojewódzką prowadzącą na Wągrowiec, którą dojeżdżamy do Skoków. Dziwią nas poustawiane wszędzie zakazy ruchu i barierki, z początku myśleliśmy, że to przez remonty. Jednak po podjechaniu na rynek przed oczami ukazuje się nam duża scena i tłum ludzi. Okazało się, że mieszkańcy mają właśnie dni swojego miasteczka. Wpierw słuchamy koncertu jakiejś grupy wykonującej 'covery' znanych starych hitów.
Następnie na scenę wychodzi kabaret "Rak", w niektórych momentach brzuchy bolały nas od śmiechu :) Pierwszy raz miałem okazję oglądać występ kabareciarzy na żywo - bardzo mi się podobało :)
Po kabarecie występować miał zespół Big Cyc, jednak czas nas już gonił i postanowiliśmy jeszcze trochę pojeździć. Jedziemy kilka kilometrów za Skoki do babci Pawła - miała dziś imieniny. Na miejscu zastajemy całą rodzinę. Zostajemy poczęstowani pysznym jedzonkiem, a następnie kuzyn Pawła oprowadza nas po okolicy. Cisza i spokój, którą tam zastałem oraz malownicze widoki - piękne pola i lasy idealnie się nadają na ucieczkę od szarej codziennej rzeczywistości. Super miejsce na reset po meczącym zapracowanym tygodniu.
Kamil pokazuje nam też zwierzaki, które w mieście zobaczyć jest trudno - krowy, świnki, króliki i konie. Robię kilka fotek, udało mi się złapać "Pawła Zdobywcę":
Pod wieczór zostajemy zaproszeni jeszcze na słodki poczęstunek - wypieki były przepyszne :) Mieliśmy się już zbierać, gdy Kamil wygadał się że ma kilka nowych gier na Play Station 3.
Takim oto sposobem spędzamy 1,5 godziny przed konsolą, wyginając się podczas gry w kręgle czy golfa. Muszę przyznać, że idzie się zmęczyć wymachując tymi kontrolerami :) Ok 22:30 wyjeżdżamy w stronę Poznania. Zrobiło się już chłodno - ubieramy bluzy - i dość szybkim tempem jedziemy trasą przez Murowaną, Owińska, Czerwonak aż docieramy do naszego miasta. Niebo w nocy było przepiękne, mnóstwo gwiazd oraz pełnia księżyca, która pięknie oświetlała wszystko w okół. Dodatkowy klimat dodawała mgła unosząca się wszędzie. W Poznaniu przez Dębiec dojeżdżamy do wiaduktu górczyńskiego, gdzie każdy jedzie w swoją stronę. Przed godziną 2 w nocy dojeżdżam do domu i kładę się spać.
Dziękuję Pawłowi za wspólną jazdę, zaliczyliśmy ładny trening przed piątkowym wyjazdem na Hel :) Taki niedzielny reset był mi potrzebny, odreagowałem stres związany z sesją :)
Nawet opona była przedziurawiona, do dalszej jazdy niezbędna była taśma izolacyjna. Paweł dzwoni do Zuzy, która mieszka niedaleko, była w domu i mogła nam pożyczyć. Z tego miejsca chciałbym podziękować jej za pomoc :) Po naprawieniu opony i wymienieniu dętki ruszamy na trasę Obornicką, z której odbijamy na drogę prowadzącą do Biedruska. Pogoda się już ładnie poprawiła i nad naszymi głowami pojawiło się błękitne niebo.
Takimi drogami jedziemy aż do Biedruska, na jednym ze zjazdów pobijam swój rekord prędkości - 69,6 km/h (niestety nie udało mi się jeszcze przekroczyć granicy 70). Następnie kierujemy się na Murowaną Goślinę, gdzie robimy sobie przerwę pod jedną z Żabek. Przy takiej pogodzie i słońcu 'izobronik' jak najbardziej wskazany. Muszę się pochwalić, że pod nakrętką znalazłem informację o wygranym kolejnym (będzie na czarną godzinę) :) Z Murowanej wyjeżdżamy na drogę wojewódzką prowadzącą na Wągrowiec, którą dojeżdżamy do Skoków. Dziwią nas poustawiane wszędzie zakazy ruchu i barierki, z początku myśleliśmy, że to przez remonty. Jednak po podjechaniu na rynek przed oczami ukazuje się nam duża scena i tłum ludzi. Okazało się, że mieszkańcy mają właśnie dni swojego miasteczka. Wpierw słuchamy koncertu jakiejś grupy wykonującej 'covery' znanych starych hitów.
Następnie na scenę wychodzi kabaret "Rak", w niektórych momentach brzuchy bolały nas od śmiechu :) Pierwszy raz miałem okazję oglądać występ kabareciarzy na żywo - bardzo mi się podobało :)
Po kabarecie występować miał zespół Big Cyc, jednak czas nas już gonił i postanowiliśmy jeszcze trochę pojeździć. Jedziemy kilka kilometrów za Skoki do babci Pawła - miała dziś imieniny. Na miejscu zastajemy całą rodzinę. Zostajemy poczęstowani pysznym jedzonkiem, a następnie kuzyn Pawła oprowadza nas po okolicy. Cisza i spokój, którą tam zastałem oraz malownicze widoki - piękne pola i lasy idealnie się nadają na ucieczkę od szarej codziennej rzeczywistości. Super miejsce na reset po meczącym zapracowanym tygodniu.
Kamil pokazuje nam też zwierzaki, które w mieście zobaczyć jest trudno - krowy, świnki, króliki i konie. Robię kilka fotek, udało mi się złapać "Pawła Zdobywcę":
Pod wieczór zostajemy zaproszeni jeszcze na słodki poczęstunek - wypieki były przepyszne :) Mieliśmy się już zbierać, gdy Kamil wygadał się że ma kilka nowych gier na Play Station 3.
Takim oto sposobem spędzamy 1,5 godziny przed konsolą, wyginając się podczas gry w kręgle czy golfa. Muszę przyznać, że idzie się zmęczyć wymachując tymi kontrolerami :) Ok 22:30 wyjeżdżamy w stronę Poznania. Zrobiło się już chłodno - ubieramy bluzy - i dość szybkim tempem jedziemy trasą przez Murowaną, Owińska, Czerwonak aż docieramy do naszego miasta. Niebo w nocy było przepiękne, mnóstwo gwiazd oraz pełnia księżyca, która pięknie oświetlała wszystko w okół. Dodatkowy klimat dodawała mgła unosząca się wszędzie. W Poznaniu przez Dębiec dojeżdżamy do wiaduktu górczyńskiego, gdzie każdy jedzie w swoją stronę. Przed godziną 2 w nocy dojeżdżam do domu i kładę się spać.
Dziękuję Pawłowi za wspólną jazdę, zaliczyliśmy ładny trening przed piątkowym wyjazdem na Hel :) Taki niedzielny reset był mi potrzebny, odreagowałem stres związany z sesją :)
- DST 131.23km
- Czas 05:13
- VAVG 25.16km/h
- VMAX 69.60km/h
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 30 maja 2013
Kategoria 100-200km.
Gumisiową szosą.
Dziś z samego rana Paweł z Martą wyjeżdżali na 3-dniową wyprawę z Poznania do Mielna. Swojego YUKON'a pożyczyłem Marcie, gdyż jej rower nie jest w pełni sprawny i nie nadaje się na tak daleką jazdę. W zamian na czas ich nieobecności Paweł pożyczył mi szosę swojego brata.
Budzę się po godzinie 8. Wczoraj miałem małą imprezkę wieczorem, dlatego dziś nie czuję się w pełni na siłach. Jednak biorę prysznic, wypijam dużą ilość wody, napełniam dwa litrowe bidony, i przed 9. wyjeżdżam z domu. Umawiam się z tymi dwoma zakochańcami, że odprowadzę ich do Szamotuł. W 20 minut dojeżdżam Dąbrowskiego, później kawałek 'autostradą' do Baranowa, gdzie czekam 5 minut na Martę i Pawła. Gdy dojeżdżają chwilkę rozmawiamy. Poniżej fotka brata i bratowej ;)
Następnie drogą wojewódzką ruszamy w stronę Szamotuł. Jedzie się bardzo dobrze, asfalt jest tam idealny. Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu jadę szosą, jest to piękna sprawa :) Koniecznie muszę odłożyć parę groszy i sprawić sobie własną na przyszły sezon.
Po dojechaniu do Szamotuł zatrzymujemy się na jednej z ławeczek. Jemy szybkie drugie śniadanko. Następnie żegnam się z moimi słodziakami, i dalej ruszam samemu w stronę Obornik. Niestety przez cały czas wiatr wiał prosto w twarz. Jadąc prędkością 25-28km/h docieram do Obornik, gdzie robię krótką przerwę na kilka łyków wody, i nie czekając długo ruszam w stronę Murowanej Gośliny. Na rondzie przed Murowaną robię przerwę, muszę się napić i chwilę odsapnąć. Wiatr prost w klatę w połączeniu z kacem stanowi wybuchową mieszankę - stanowczo nie polecam!
Z tego miejsca ruszam w stronę Wągrowca, po 10km odbijam na Kiszkowo. Bidony zaczęły świecić pustką, mam coraz mniej siły. Po jakiś 10/15km dojeżdżam do Kiszkowa. Robię tam krótką przerwę w miejscowym sklepie. Kupuję puszczę Coli i wodę mineralną. Zjadam Snickersa, uzupełniam płyny i już z odnowionymi siłami ruszam w stronę Pobiedzisk. Jadę mniej więcej takimi drogami jak ta na poniższym zdjęciu, ruch znikomy.
Niestety zaczyna się chmurzyć, po chwili (ok 8 km przed Pobiedziskami) łapie mnie burza. Deszcz leje tak, że ledwo co widzę. Cały mokry dojeżdżam do domu Eweliny. Dawid i Kamila są już na miejscu. Mieliśmy w planach grilla w słoneczku na ogrodzie, skończyło się na tym że biedny Dawid grillował w garażu, ja się przebrałem w suche rzeczy i jedliśmy w domu. Po chwili wpadli do nas Siwa z Pawłem. Posiedzieliśmy sobie i pogadaliśmy kilka godzin - w końcu tak rzadko się widujemy :) W między czasie obejrzeliśmy mecz Lecha ze Śląskiem. Oglądanie skutecznie utrudniała nam kotka Eweliny :)
Po godzinie 20 żegnam się z wszystkimi i ruszam w stronę Poznania. Burza się skończyła, jeszcze troszkę kropi. Jadę z prędkością 30-35km/h. Kilka kilometrów przed Poznaniem niestety dogania mnie kolejna burza. Tym razem oberwanie chmury jest tak silne, że kompletnie nic nie widzę. Przemoczony do suchej nitki ok godziny 21:30 dojeżdżam do domu.
Uważam, że bardzo udany wyjazd. Jedzonko z grilla przepyszne, za które bardzo dziękuję Ewelinie :) Wszystko było by idealnie, gdyby nie 80km pod wiatr, kac utrudniający życie i konkretna burza :)
Budzę się po godzinie 8. Wczoraj miałem małą imprezkę wieczorem, dlatego dziś nie czuję się w pełni na siłach. Jednak biorę prysznic, wypijam dużą ilość wody, napełniam dwa litrowe bidony, i przed 9. wyjeżdżam z domu. Umawiam się z tymi dwoma zakochańcami, że odprowadzę ich do Szamotuł. W 20 minut dojeżdżam Dąbrowskiego, później kawałek 'autostradą' do Baranowa, gdzie czekam 5 minut na Martę i Pawła. Gdy dojeżdżają chwilkę rozmawiamy. Poniżej fotka brata i bratowej ;)
Następnie drogą wojewódzką ruszamy w stronę Szamotuł. Jedzie się bardzo dobrze, asfalt jest tam idealny. Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu jadę szosą, jest to piękna sprawa :) Koniecznie muszę odłożyć parę groszy i sprawić sobie własną na przyszły sezon.
Po dojechaniu do Szamotuł zatrzymujemy się na jednej z ławeczek. Jemy szybkie drugie śniadanko. Następnie żegnam się z moimi słodziakami, i dalej ruszam samemu w stronę Obornik. Niestety przez cały czas wiatr wiał prosto w twarz. Jadąc prędkością 25-28km/h docieram do Obornik, gdzie robię krótką przerwę na kilka łyków wody, i nie czekając długo ruszam w stronę Murowanej Gośliny. Na rondzie przed Murowaną robię przerwę, muszę się napić i chwilę odsapnąć. Wiatr prost w klatę w połączeniu z kacem stanowi wybuchową mieszankę - stanowczo nie polecam!
Z tego miejsca ruszam w stronę Wągrowca, po 10km odbijam na Kiszkowo. Bidony zaczęły świecić pustką, mam coraz mniej siły. Po jakiś 10/15km dojeżdżam do Kiszkowa. Robię tam krótką przerwę w miejscowym sklepie. Kupuję puszczę Coli i wodę mineralną. Zjadam Snickersa, uzupełniam płyny i już z odnowionymi siłami ruszam w stronę Pobiedzisk. Jadę mniej więcej takimi drogami jak ta na poniższym zdjęciu, ruch znikomy.
Niestety zaczyna się chmurzyć, po chwili (ok 8 km przed Pobiedziskami) łapie mnie burza. Deszcz leje tak, że ledwo co widzę. Cały mokry dojeżdżam do domu Eweliny. Dawid i Kamila są już na miejscu. Mieliśmy w planach grilla w słoneczku na ogrodzie, skończyło się na tym że biedny Dawid grillował w garażu, ja się przebrałem w suche rzeczy i jedliśmy w domu. Po chwili wpadli do nas Siwa z Pawłem. Posiedzieliśmy sobie i pogadaliśmy kilka godzin - w końcu tak rzadko się widujemy :) W między czasie obejrzeliśmy mecz Lecha ze Śląskiem. Oglądanie skutecznie utrudniała nam kotka Eweliny :)
Po godzinie 20 żegnam się z wszystkimi i ruszam w stronę Poznania. Burza się skończyła, jeszcze troszkę kropi. Jadę z prędkością 30-35km/h. Kilka kilometrów przed Poznaniem niestety dogania mnie kolejna burza. Tym razem oberwanie chmury jest tak silne, że kompletnie nic nie widzę. Przemoczony do suchej nitki ok godziny 21:30 dojeżdżam do domu.
Uważam, że bardzo udany wyjazd. Jedzonko z grilla przepyszne, za które bardzo dziękuję Ewelinie :) Wszystko było by idealnie, gdyby nie 80km pod wiatr, kac utrudniający życie i konkretna burza :)
- DST 140.60km
- Czas 05:29
- VAVG 25.64km/h
- VMAX 45.00km/h
- Sprzęt Pożyczone.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 3 maja 2013
Kategoria Majówka 2013., 100-200km.
Na Malbork - Dzień 3.
Dziś udało się nam troszkę wcześniej wstać. Pobudka 6:40, szybkie śniadanko, ubranie się ciepło, spakowanie wszystkiego w sakwy, złożenie namiotu. O godzinie 8 jesteśmy gotowi do wyruszenia. Z takim widokiem zaczynaliśmy dzisiejszą jazdę:
Po przejechaniu Wisły wjeżdżamy do Grudziądza. Temperatura daje się nam ostro we znaki, poniżej 10 stopni i bardzo silny wiatr w klatę. Nie odpuszczamy i dzielnie jedziemy. Pierwszą przerwę robimy w Kwidzyniu na stacji Orlenu. Musimy się troszkę ogrzać - chłopacy biorą po kawie, ja zieloną herbatkę z cytryną (dawno tak mi herbata nie smakowała).
Rozgrzani jedziemy w stronę Sztumu. Ta trasa to same górki i pagórki, długie podjazdy i krótkie zjazdy, cały czas pod wiatr. Wymęczeni robimy co jakiś czas małe przerwy na uzupełnienie płynów.
W Sztumie robimy kolejną przerwę. Robert z Kubą robią zakupy w Żabce, ja przechodzę się z aparatem po ryneczku i robię kilka zdjęć:
-miejscowy kościółek:
-zabytkowy zameczek:
-i oczywiście piękne rowerzystki:
Bardzo malownicze miasteczko. Jednak nie ma co za długo siedzieć, trzeba jechać dalej. Myśl o tym, że mamy już "rzut beretem" do Malborka dodaje nam skrzydeł. W samym Malborku wpierw kierujemy się na obiad do 'maka'. Jako że dziś święto, ciężko było znaleźć coś innego. Po najedzeniu się ruszamy zrobić kilka zdjęć na ryneczku. Pocieramy podkowę konia Kazimierza Jagiellończyka, liczymy że doda nam to szczęścia i już więcej kół się nie rozwali ;)
Następnie jedziemy pod Zamek. Wszędzie mnóstwo ludzi, również nie obyło się bez rowerzystów z sakwami. Wpierw podchodzi do nas miejscowy rowerzysta, który oferuje nam pomoc jeśli potrzebujemy porady dotyczącej trasy. Przy okazji zapytaliśmy jak najlepiej wyjechać na Tczew. Chwilę później chłopacy poszli rozejrzeć się za pamiątkami.
Ja sam stanąłem sobie z boku i robię zdjęcia. W tym momencie podszedł do mnie pewien rowerzysta. Podczas rozmowy okazało się że mieszka w Kaliningradzie i przyjechał stamtąd ze swoimi znajomymi, z którymi stworzyli grupę rowerową. Wymieniamy się ze sobą swoimi wyprawowymi doświadczeniami. Po krótkiej rozmowie z tym miłym panem wracają do mnie Kuba z Robertem, jedziemy jeszcze objechać zamek dookoła. Prosimy pewną panią o zrobienie nam zdjęcia (przerażona powtarzała nam 5 razy że nie potrafi robić zdjęć, jednak ja myślę że całkiem dobrze sobie poradziła - zobaczcie sami):
Wracamy jeszcze na moment do centrum i wstępujemy do lodziarni, chłopacy kupują sobie po gofrze, ja biorę loda włoskiego. Podczas wyjazdu z Malborka robię jeszcze zdjęcie Zamku w całej swej okazałości:
Ruszamy do Tczewa. Po drodze przekraczamy po raz kolejny Wisłę.
W Tczewie chwilę jeździmy po starówce, później kierujemy się na dworzec i tam czekamy 1,5 godziny na nasz pociąg do Poznania.
O 19:16 podjeżdża na stację nasz pociąg, ładujemy się, i ok 22:30 jesteśmy w Poznaniu. Z Dworca Głównego wracam rowerkiem do domu.
Podsumowując, przez te 3 dni przejechaliśmy ponad 350km. Pogoda mogła by być lepsza, jednak i tak możemy się cieszyć, że w żaden dzień deszcz nas nie złapał. Spotkaliśmy wielu miłych, pomocnych i uczciwych ludzi, bez których było by nam ciężko. Po raz kolejny przekonałem się jak wspaniałą sprawą jest podróżowanie rowerem. Była to pierwsza wyprawa kilkudniowa Kuby oraz Roberta, mam nadzieję że się podobało i że jeszcze kiedyś zechcą gdzieś ze mną pojechać ;) Dzięki chłopaki!
Dzień poprzedni
Po przejechaniu Wisły wjeżdżamy do Grudziądza. Temperatura daje się nam ostro we znaki, poniżej 10 stopni i bardzo silny wiatr w klatę. Nie odpuszczamy i dzielnie jedziemy. Pierwszą przerwę robimy w Kwidzyniu na stacji Orlenu. Musimy się troszkę ogrzać - chłopacy biorą po kawie, ja zieloną herbatkę z cytryną (dawno tak mi herbata nie smakowała).
Rozgrzani jedziemy w stronę Sztumu. Ta trasa to same górki i pagórki, długie podjazdy i krótkie zjazdy, cały czas pod wiatr. Wymęczeni robimy co jakiś czas małe przerwy na uzupełnienie płynów.
W Sztumie robimy kolejną przerwę. Robert z Kubą robią zakupy w Żabce, ja przechodzę się z aparatem po ryneczku i robię kilka zdjęć:
-miejscowy kościółek:
-zabytkowy zameczek:
-i oczywiście piękne rowerzystki:
Bardzo malownicze miasteczko. Jednak nie ma co za długo siedzieć, trzeba jechać dalej. Myśl o tym, że mamy już "rzut beretem" do Malborka dodaje nam skrzydeł. W samym Malborku wpierw kierujemy się na obiad do 'maka'. Jako że dziś święto, ciężko było znaleźć coś innego. Po najedzeniu się ruszamy zrobić kilka zdjęć na ryneczku. Pocieramy podkowę konia Kazimierza Jagiellończyka, liczymy że doda nam to szczęścia i już więcej kół się nie rozwali ;)
Następnie jedziemy pod Zamek. Wszędzie mnóstwo ludzi, również nie obyło się bez rowerzystów z sakwami. Wpierw podchodzi do nas miejscowy rowerzysta, który oferuje nam pomoc jeśli potrzebujemy porady dotyczącej trasy. Przy okazji zapytaliśmy jak najlepiej wyjechać na Tczew. Chwilę później chłopacy poszli rozejrzeć się za pamiątkami.
Ja sam stanąłem sobie z boku i robię zdjęcia. W tym momencie podszedł do mnie pewien rowerzysta. Podczas rozmowy okazało się że mieszka w Kaliningradzie i przyjechał stamtąd ze swoimi znajomymi, z którymi stworzyli grupę rowerową. Wymieniamy się ze sobą swoimi wyprawowymi doświadczeniami. Po krótkiej rozmowie z tym miłym panem wracają do mnie Kuba z Robertem, jedziemy jeszcze objechać zamek dookoła. Prosimy pewną panią o zrobienie nam zdjęcia (przerażona powtarzała nam 5 razy że nie potrafi robić zdjęć, jednak ja myślę że całkiem dobrze sobie poradziła - zobaczcie sami):
Wracamy jeszcze na moment do centrum i wstępujemy do lodziarni, chłopacy kupują sobie po gofrze, ja biorę loda włoskiego. Podczas wyjazdu z Malborka robię jeszcze zdjęcie Zamku w całej swej okazałości:
Ruszamy do Tczewa. Po drodze przekraczamy po raz kolejny Wisłę.
W Tczewie chwilę jeździmy po starówce, później kierujemy się na dworzec i tam czekamy 1,5 godziny na nasz pociąg do Poznania.
O 19:16 podjeżdża na stację nasz pociąg, ładujemy się, i ok 22:30 jesteśmy w Poznaniu. Z Dworca Głównego wracam rowerkiem do domu.
Podsumowując, przez te 3 dni przejechaliśmy ponad 350km. Pogoda mogła by być lepsza, jednak i tak możemy się cieszyć, że w żaden dzień deszcz nas nie złapał. Spotkaliśmy wielu miłych, pomocnych i uczciwych ludzi, bez których było by nam ciężko. Po raz kolejny przekonałem się jak wspaniałą sprawą jest podróżowanie rowerem. Była to pierwsza wyprawa kilkudniowa Kuby oraz Roberta, mam nadzieję że się podobało i że jeszcze kiedyś zechcą gdzieś ze mną pojechać ;) Dzięki chłopaki!
Dzień poprzedni
- DST 114.44km
- Czas 05:55
- VAVG 19.34km/h
- VMAX 42.60km/h
- Temperatura 11.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 maja 2013
Kategoria Majówka 2013., 100-200km.
Na Malbork - Dzień 2.
Dziś budziki zadzwoniły nam ok. godziny 7. Zebranie się i spakowanie zajmuje nam trochę czasu. Do tego udało się nam przed wyjazdem załapać na poranną herbatkę, co by się rozgrzać po zimnej nocy. Do tego korzystam z gniazdka aby podładować kamerkę.
Po pożegnaniu się i podziękowaniu gospodarzowi wyjeżdżamy ok. 9. Pierwsze 12 km to mordercza jazda pod wiatr. Dojeżdżamy do Łabiszyna, w którym pytamy pewnego starszego pana o serwis rowerowy. Zaprowadza nas na skróty ciasnymi uliczkami. Okazało się że jedyny serwis rowerowy w tym miasteczku jest zamknięty, gdyż właściciel niedawno złapał nogę. Jego syn udostępnia nam jednak klucz do centrowania kół. Mimo, że nikt z nas nigdy tego nie robił, podejmujemy się centrowania. Robertowi metodą prób i błędów udaje się mniej więcej naciągnąć szprychy, koło już mniej bije i da się jechać.
Dziękujemy za pożyczenie klucza i ruszamy. Po drodze wjeżdżamy jeszcze do Biedronki aby zakupić prowiant na cały dzień i zjeść śniadanko. Dopiero ok. godziny 11 wjeżdżamy na naszą trasę. Przejeżdżając przez Brzozę docieramy do Bydgoszczy, przez którą 'przelatujemy' bardzo szybko. Niedaleko za nią na swojej drodze spotykamy Western City. Robimy chwilkę przerwy abym mógł zrobić kilka zdjęć.
Poniżej fotka na lokomotywie pociągu 'Rio Grande'.
Następnie jedziemy kawałek DK5, później skręcamy na mniej uczęszczane wiejskie drogi. Nimi docieramy do Świecia, gdzie robimy sobie przerwę na obiad. Całe szczęście dziś normalny dzień pracujący, udaje się nam znaleźć knajpkę z kebabem. Kuba przy okazji korzysta z możliwości i podładowuje swój telefon. Najedzeni zahaczamy jeszcze o Biedronkę aby zakupić prowiant na jutrzejszy dzień i ruszamy w stronę Grudziądza. Przez cały ten kawałek drogi towarzyszą nam "mordercze" podjazdy, cały czas bardzo silny wiatr w klatę. Wiejskimi drogami docieramy do miejscowości Michale. Była już godzina 19:30, więc postanawiamy znaleźć miejsce na nocleg. Dziś niestety nie mieliśmy szczęścia jak wczoraj i nie udało się nam znaleźć gościnnego gospodarza. Wypada na rozbicie namiotu w okolicy Wisły, tuż przy wałach przeciwpowodziowych.
W namiocie tradycyjnie kolacyjka i izobronik. Tym razem podziwiamy widok Grudziądza nocą. Pogoda dziś była przeciwko nam, spojrzenie na prognozę pogody w telefonie rozwiewa moje marzenia o ciepłym piątku. Zasypiamy ok. godziny 22.
Dzień poprzedni / Dzień następny
Po pożegnaniu się i podziękowaniu gospodarzowi wyjeżdżamy ok. 9. Pierwsze 12 km to mordercza jazda pod wiatr. Dojeżdżamy do Łabiszyna, w którym pytamy pewnego starszego pana o serwis rowerowy. Zaprowadza nas na skróty ciasnymi uliczkami. Okazało się że jedyny serwis rowerowy w tym miasteczku jest zamknięty, gdyż właściciel niedawno złapał nogę. Jego syn udostępnia nam jednak klucz do centrowania kół. Mimo, że nikt z nas nigdy tego nie robił, podejmujemy się centrowania. Robertowi metodą prób i błędów udaje się mniej więcej naciągnąć szprychy, koło już mniej bije i da się jechać.
Dziękujemy za pożyczenie klucza i ruszamy. Po drodze wjeżdżamy jeszcze do Biedronki aby zakupić prowiant na cały dzień i zjeść śniadanko. Dopiero ok. godziny 11 wjeżdżamy na naszą trasę. Przejeżdżając przez Brzozę docieramy do Bydgoszczy, przez którą 'przelatujemy' bardzo szybko. Niedaleko za nią na swojej drodze spotykamy Western City. Robimy chwilkę przerwy abym mógł zrobić kilka zdjęć.
Poniżej fotka na lokomotywie pociągu 'Rio Grande'.
Następnie jedziemy kawałek DK5, później skręcamy na mniej uczęszczane wiejskie drogi. Nimi docieramy do Świecia, gdzie robimy sobie przerwę na obiad. Całe szczęście dziś normalny dzień pracujący, udaje się nam znaleźć knajpkę z kebabem. Kuba przy okazji korzysta z możliwości i podładowuje swój telefon. Najedzeni zahaczamy jeszcze o Biedronkę aby zakupić prowiant na jutrzejszy dzień i ruszamy w stronę Grudziądza. Przez cały ten kawałek drogi towarzyszą nam "mordercze" podjazdy, cały czas bardzo silny wiatr w klatę. Wiejskimi drogami docieramy do miejscowości Michale. Była już godzina 19:30, więc postanawiamy znaleźć miejsce na nocleg. Dziś niestety nie mieliśmy szczęścia jak wczoraj i nie udało się nam znaleźć gościnnego gospodarza. Wypada na rozbicie namiotu w okolicy Wisły, tuż przy wałach przeciwpowodziowych.
W namiocie tradycyjnie kolacyjka i izobronik. Tym razem podziwiamy widok Grudziądza nocą. Pogoda dziś była przeciwko nam, spojrzenie na prognozę pogody w telefonie rozwiewa moje marzenia o ciepłym piątku. Zasypiamy ok. godziny 22.
Dzień poprzedni / Dzień następny
- DST 121.07km
- Czas 05:58
- VAVG 20.29km/h
- VMAX 57.10km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 1 maja 2013
Kategoria 100-200km., Majówka 2013.
Na Malbork - Dzień 1.
Budzimy się ok 7. Przede mną jeszcze spakowanie kilku najpotrzebniejszych rzeczy. Jemy szybkie śniadanko, pijemy herbatkę i o godzinie 8:30 wyjeżdżamy z domu. Kierujemy się na Stary Rynek do Wojtka, aby pożyczyć od niego śledzie do namiotu (w naszym było za mało). W międzyczasie zadzwonił do mnie Robert, mówię mu żeby też podjechał na Stary. Chwilę po godzinie 9 mamy już wszystko czego potrzebujemy i ruszamy w drogę.
Pogoda nie zachęca ani trochę, jest poniżej 10 stopni, wieje silny wiatr i jest pochmurno. Jedziemy DK5 do Gniezna. Za Pobiedziskami robimy sobie pierwszą przerwę, na śniadanko.
Po najedzeniu się jedziemy już bez przerwy do Gniezna. Tam robimy przerwę pod Katedrą. Poniżej fotka.
Wyjeżdżamy z Gniezna DK5 w kierunku Bydgoszczy, jednak szybko odbijamy na mniej uczęszczane wiejskie drogi. Ciemne chmury zniknęły i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. Słoneczko zaczęło grzać, w końcu poczułem się jak na majówce. Jedziemy przez takie wsie jak Strzyżewo Kościelne, Grabowo, Ryszewo.
W tym momencie mieliśmy małe problemy i troszkę pobłądziliśmy, "odnalezienie się" zajęło nam jakąś godzinkę. Po zapytaniu tamtejszych mieszkańców wjeżdżamy na naszą trasę.
Przejeżdżając przez Gąsawę nie miałem pojęcia, że za kilka kilometrów wydarzy się mała tragedia. Po podjechaniu sporego podjazdu zostawiłem chłopaków w tyle, zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie, gdyż po naszej lewej rozpościerał się piękny widok. Przez moją jak i swoją nieuwagę Kuba zbliżając się do mnie uderza w moje tylne koło i się wywala. Jest trochę poobdzierany, koło konkretnie wygięte - jeśli nie uda się go naprawić nie mam szans jechać dalej (tym bardziej, że dziś święto i sklepy pozamykane). Dobre 20 min próbowaliśmy sami je wyprostować, jednak nasz wysiłek szedł na marne. Niedaleko był przystanek na który podjechał pewien Pan samochodem. Podszedłem i zapytałem się czy nie ma jakiegoś młotka w samochodzie, żeby jakoś tą felgę naprostować. Okazało się że przyjechał po syna, mieszka kilometr stąd. Dogadałem się z nim, zabrał mnie z kołem do swojego warsztatu. Za pomocą imadła prostuję koło. Pan odwozi mnie z powrotem na przystanek, by zobaczyć efekt. Podczas rozmowy okazało się, że mamy ogromne szczęście, gdyż praktycznie nigdy nie wyjeżdżał po syna - dziś wyjątkowo. Po zamontowaniu koło wygląda o niebo lepiej niż wcześniej. Poznany pan chyba spadł nam z nieba, gdyby nie on nasza dalsza jazda stałaby pod wielkim znakiem zapytania. Dziękujemy za pomoc i możemy ruszać dalej. Koło cały czas "lata" ale da się jechać. Jutro koniecznie muszę poszukać jakiegoś serwisu i chociaż troszkę wycentrować. Oto fotka miejsca felernego wypadku:
Jadąc dalej dojeżdżamy do Murczyna. Zrobiło się już po godzinie 18, mamy przejechane ponad 120 km, stwierdziliśmy, że szukamy noclegu. Zagadujemy do miejscowego gospodarza, udostępnia nam kawałek ziemi przy oborniku abyśmy mogli rozbić namiot. Daje nam też do dyspozycji kuchnię letnią i łazienkę. Wieczorem rozmawiamy sobie z nim i jego rodzinką, wypijamy gorącą herbatkę.
Następnie wskakujemy do namiotu, zjadamy kolacyjkę i obserwując zachodzące słońce delektujemy się 'izobronikiem'.
Zobaczymy co przyniesie jutro, oby więcej pozytywnych przygód i ładną pogodę.
Dzień następny
Pogoda nie zachęca ani trochę, jest poniżej 10 stopni, wieje silny wiatr i jest pochmurno. Jedziemy DK5 do Gniezna. Za Pobiedziskami robimy sobie pierwszą przerwę, na śniadanko.
Po najedzeniu się jedziemy już bez przerwy do Gniezna. Tam robimy przerwę pod Katedrą. Poniżej fotka.
Wyjeżdżamy z Gniezna DK5 w kierunku Bydgoszczy, jednak szybko odbijamy na mniej uczęszczane wiejskie drogi. Ciemne chmury zniknęły i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. Słoneczko zaczęło grzać, w końcu poczułem się jak na majówce. Jedziemy przez takie wsie jak Strzyżewo Kościelne, Grabowo, Ryszewo.
W tym momencie mieliśmy małe problemy i troszkę pobłądziliśmy, "odnalezienie się" zajęło nam jakąś godzinkę. Po zapytaniu tamtejszych mieszkańców wjeżdżamy na naszą trasę.
Przejeżdżając przez Gąsawę nie miałem pojęcia, że za kilka kilometrów wydarzy się mała tragedia. Po podjechaniu sporego podjazdu zostawiłem chłopaków w tyle, zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie, gdyż po naszej lewej rozpościerał się piękny widok. Przez moją jak i swoją nieuwagę Kuba zbliżając się do mnie uderza w moje tylne koło i się wywala. Jest trochę poobdzierany, koło konkretnie wygięte - jeśli nie uda się go naprawić nie mam szans jechać dalej (tym bardziej, że dziś święto i sklepy pozamykane). Dobre 20 min próbowaliśmy sami je wyprostować, jednak nasz wysiłek szedł na marne. Niedaleko był przystanek na który podjechał pewien Pan samochodem. Podszedłem i zapytałem się czy nie ma jakiegoś młotka w samochodzie, żeby jakoś tą felgę naprostować. Okazało się że przyjechał po syna, mieszka kilometr stąd. Dogadałem się z nim, zabrał mnie z kołem do swojego warsztatu. Za pomocą imadła prostuję koło. Pan odwozi mnie z powrotem na przystanek, by zobaczyć efekt. Podczas rozmowy okazało się, że mamy ogromne szczęście, gdyż praktycznie nigdy nie wyjeżdżał po syna - dziś wyjątkowo. Po zamontowaniu koło wygląda o niebo lepiej niż wcześniej. Poznany pan chyba spadł nam z nieba, gdyby nie on nasza dalsza jazda stałaby pod wielkim znakiem zapytania. Dziękujemy za pomoc i możemy ruszać dalej. Koło cały czas "lata" ale da się jechać. Jutro koniecznie muszę poszukać jakiegoś serwisu i chociaż troszkę wycentrować. Oto fotka miejsca felernego wypadku:
Jadąc dalej dojeżdżamy do Murczyna. Zrobiło się już po godzinie 18, mamy przejechane ponad 120 km, stwierdziliśmy, że szukamy noclegu. Zagadujemy do miejscowego gospodarza, udostępnia nam kawałek ziemi przy oborniku abyśmy mogli rozbić namiot. Daje nam też do dyspozycji kuchnię letnią i łazienkę. Wieczorem rozmawiamy sobie z nim i jego rodzinką, wypijamy gorącą herbatkę.
Następnie wskakujemy do namiotu, zjadamy kolacyjkę i obserwując zachodzące słońce delektujemy się 'izobronikiem'.
Zobaczymy co przyniesie jutro, oby więcej pozytywnych przygód i ładną pogodę.
Dzień następny
- DST 123.47km
- Czas 05:23
- VAVG 22.94km/h
- VMAX 50.70km/h
- Temperatura 16.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 marca 2013
Kategoria 100-200km.
Nieplanowana setka.
Dziś obudziło mnie wpadające przez okno słońce, od razu oczy szeroko mi się otworzyły, i wiedziałem że muszę jakoś aktywnie wykorzystać ten dzień. Ostatni raz na rowerze siedziałem ponad miesiąc temu, więc już na samą myśl o "pokręceniu" ręce mi się trzęsły. Dałem odespać Gumisiowi wczorajszą nockę i ok 12 dzwonię do niego z pobudką, 20 min później ruszam w stronę Głuchowa.
Spotykamy się w drodze i razem ruszamy przez Komorniki na grajzerówkę, a dalej kierujemy się nad jeziorko Góreckie. Tam podziwiamy malowniczy, zimowy widoczek.
Po zrobieniu fotki ruszamy na bardzo śliski podjazd pod Osową Górę. Oto i fotka tuż przy szczycie:
Dalej szybki zjazd z Osowej, dziś jedynie 54,6 km/h, wyjeżdżamy w Mosinie i kierujemy się na Czempiń. Te kilka km jazdy w terenie i pare podjazdów dały mi ładnie popalić, dlatego przez całą dogę do Czempinia jadę z tyłu i mam dość. Jednak nie poddaję się, w Czempiniu szybka przerwa w Biedronce na snickersa i cole, w międzyczasie robię fotkę miejscowego kościółka.
Podczas wyjazdu z Czempinia z kieszeni wypada mi telefon, 20 km dalej dopiero to spostrzegłem i szybki powrót. Dzięki Bogu na świecie są jeszcze uczciwi ludzie, i odbieramy telefon od miłej starszej Pani. Osobiście w tym momencie mam już 70km i coraz bardziej odczuwam zmęczenie. Ruszamy w stronę Poznania.
Przed Stęszewem rozdzielamy się, Gumiś rusza w swoją stronę, a ja swoim tempem jadę DK 5 aż do Poznania. Minusowa temperatura w połączeniu ze zmęczeniem daje ostro popalić.
Podsumowując - dzisiejszy wyjazd był dla mnie jedną wielką walką z samym sobą. Kiedyś usłyszałem bardzo mądre słowa: "granice są w nas". Wycieczki takie jak ta tym bardziej przekonują mnie o ich słuszności :)
Dziękuję Gumisiowi za wspólny wyjazd, oby teraz posypało się coraz więcej podobnych :)
Spotykamy się w drodze i razem ruszamy przez Komorniki na grajzerówkę, a dalej kierujemy się nad jeziorko Góreckie. Tam podziwiamy malowniczy, zimowy widoczek.
Po zrobieniu fotki ruszamy na bardzo śliski podjazd pod Osową Górę. Oto i fotka tuż przy szczycie:
Dalej szybki zjazd z Osowej, dziś jedynie 54,6 km/h, wyjeżdżamy w Mosinie i kierujemy się na Czempiń. Te kilka km jazdy w terenie i pare podjazdów dały mi ładnie popalić, dlatego przez całą dogę do Czempinia jadę z tyłu i mam dość. Jednak nie poddaję się, w Czempiniu szybka przerwa w Biedronce na snickersa i cole, w międzyczasie robię fotkę miejscowego kościółka.
Podczas wyjazdu z Czempinia z kieszeni wypada mi telefon, 20 km dalej dopiero to spostrzegłem i szybki powrót. Dzięki Bogu na świecie są jeszcze uczciwi ludzie, i odbieramy telefon od miłej starszej Pani. Osobiście w tym momencie mam już 70km i coraz bardziej odczuwam zmęczenie. Ruszamy w stronę Poznania.
Przed Stęszewem rozdzielamy się, Gumiś rusza w swoją stronę, a ja swoim tempem jadę DK 5 aż do Poznania. Minusowa temperatura w połączeniu ze zmęczeniem daje ostro popalić.
Podsumowując - dzisiejszy wyjazd był dla mnie jedną wielką walką z samym sobą. Kiedyś usłyszałem bardzo mądre słowa: "granice są w nas". Wycieczki takie jak ta tym bardziej przekonują mnie o ich słuszności :)
Dziękuję Gumisiowi za wspólny wyjazd, oby teraz posypało się coraz więcej podobnych :)
- DST 102.47km
- Teren 7.00km
- Czas 05:39
- VAVG 18.14km/h
- VMAX 54.60km/h
- Temperatura -2.0°C
- Sprzęt Giant YUKON
- Aktywność Jazda na rowerze