Informacje

  • Wszystkie kilometry: 6346.79 km
  • Km w terenie: 197.00 km (3.10%)
  • Czas na rowerze: 11d 14h 54m
  • Prędkość średnia: 22.67 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy baras.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Czwartek, 19 czerwca 2014 | Uczestnicy Kategoria TCT, 300-400km.

Na Berlin na raz najazd!



Niecałe 2 tygodnie temu rozpoczęliśmy sezon nocnych jazd tradycyjnie trasą Poznań - Kołobrzeg. Po powrocie błyskawicznie powstał pomysł kolejnego wyjazdu. Tym razem na cel obraliśmy sobie stolicę naszych zachodnich sąsiadów - Berlin. Pojechanie "na raz" do tego miasta było w naszych planach już rok temu, jednak tak się złożyło, że dopiero teraz się udało. Tak jak przy każdym wyjeździe stworzyliśmy wydarzenie na naszej stronie Travel & Cycle Team Poznań. Ostatecznie udało nam się zebrać 8 osób - w tym rodzynek w naszym męskim gronie - Kasia :)

Wstaję dziś przed godziną 7 rano, idę do pracy na 8 godzin, wracam do domu po 16. Chwilę siedzę, zjadam obiad, wciąż do mnie nie dociera, że za kilkanaście godzin będę siedział w Berlinie.
Zgodnie z wcześniejszą umową, spotykamy się w 4 osoby - Kuba, Michał, Hubert i ja - w środę o godzinie 19:00 pod Biedronką na roku ul. Bukowskiej a Bułgarskiej. Po dosłownie chwili rozmowy ruszamy trasą na Buk.

Po przejechaniu ok 10 kilometrów dołączają do nas Paweł, Tomek i Wojtek i już całą naszą męską grupą ruszamy przed siebie. Ustalamy, że pierwszą przerwę robimy w Nowym Tomyślu. Kawałek do przejechania był, ale w planie była jazda ze zmianami równym tempem. Niestety jeden z chłopaków "szarpał" tempo jadąc raz 40 km/h a raz 25 km/h. Przez to między innymi bardzo zróżnicowanym tempem dojeżdżamy do  Nowego Tomyśla, a mnie przez wspomniane wyżej zmienne prędkości wyszła podczas przerwy kontuzja prawego kolana, którą złapałem podczas ostatniej jazdy do Kołobrzegu. Ból wpierw zaczyna się delikatny. Robimy przerwę pod Netto gdzie robimy szybkie zakupy przed nocą i ruszamy dalej. Chłopacy zauważają, że przydałoby się dopompować trochę moje opony, zwłaszcza tylną. W samym Nowym Tomyślu nie znajdujemy stacji benzynowej z działającym kompresorem, udaje nam się takową znaleźć dopiero przed Zbąszynkiem, gdzie robimy chwilkę przerwy.

Mieliśmy zamiar dowalić prawie 8 atmosfer, jednak kompresor odmawiał nam posłuszeństwa i skończyło się i tak na dopompowywaniu ręcznie. Przy nie całych 8. atmosferach mam koła jak kamienie co owocuje w o niebo lepszą jazdę :) Wracamy na trasę i drogą wojewódzką jedziemy w stronę Świebodzina. Przypomina mi się początek zeszłorocznej wyprawy, zwłaszcza jeden odcinek zapadł mi w pamięci na dobre. Osoby, które kojarzą te tereny, na pewno znają odcinek przed Świebodzinem, gdzie nie uświadczymy asfaltu tylko koszmarnej kostki brukowej.

Na szosach jest to droga, która śmiało może urozmaicać nam nasze koszmary senne. Jakoś dajemy radę przejechać, nie zabijając się przy tym :) Kilka kilometrów dalej z oddali widzimy już Jezusa. Staramy się jak najszybciej dojechać pod pomnik z którego słynie miasto. Tam też mamy odebrać Kasię :) Okazało się, że Kasia biedna czeka na nas już dobre pół godziny. Musi się uzbroić jeszcze w odrobinę cierpliwości, gdyż część ekipy wskakuje szybko do Tesco na ostatnie zakupy. Z Pawłem zakupuję po małym izobroniku, którego konsumujemy u stóp Jezusa, oraz w Monstera na najczarniejszą godzinę - wzorem wyprawy do Paryża w ostateczności to właśnie ten napój postawiał nas na nogi i dodawał dużo mocy.

Kilka minut po północy ruszamy dalej. Ekipa jest już w pełni w komplecie, od tego miejsca "dowodzenie" przejmuje Kasia, gdyż mieszka w Świebodzinie i te trasy zna jak własną kieszeń. Jedzie się bardzo dobrze, wiatru nie ma niemal wcale, jedyne co nam doskwiera to dająca się odczuć niska temperatura. Pomiędzy miasteczkami czy wioskami, wśród lasów, nad naszymi głowami rozpościera się rozgwieżdżone niebo. Jazda w nocy ma swoje plusy i minusy. Piękne gwieździste niebo nad głowami, czy też minimalny ruch samochodów, najczęściej brak wiatru oczywiście można bez zastanowienia zaliczyć do plusów. Energetyzujące są też skoki adrenaliny przyprawiane przez odgłosy zwierząt w lesie w przy drodze. Zdarza się, że słyszymy stado dzików czy też saren. Nie wspomnę już o ostatnim wyjeździe do Kołobrzegu, kiedy to całkiem pokaźny dzik w nocy przebiegł drogę 2 m przed prowadzącym peleton. Jednak najbardziej nie lubię w takiej jeździe tego, że trzeba być non stop skupionym i nie można spuszczać oczu z kawałka oświetlonej przed przednim kołem drogi i wysilać się, aby czasem przez przypadek nie przeoczyć jakiejś wielkiej dziury i w nią nie wjechać. 
Jadąc przez Lubrzę dojeżdżamy do Sulęcina, gdzie wjeżdżamy na przerwę na stację benzynową. 

Ogrzewamy się gorącym hot-dogiem, rozmawiamy chwilę z miejscowymi "imprezowiczami" - kolejni ludzie, którzy byli pod ogromnym wrażeniem tego co robimy. Można powiedzieć, że po części zregenerowani ruszamy dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów Pawłowi pęka szprycha. Widzę po jego minie, że przyszedł czas na jego kryzys. Jednak z kilkoma słowami motywacji, po których zrobiło się jaśniej i przyszedł czas na ładniejszy asfalt, widzę że siły i chęci do dalszej jazdy mu powracają. Co innego tyczy się mnie - kolano coraz bardziej zaczyna mi doskwierać. Kuba również zaczął się skarżyć na ból - przez to za całą ekipą zostajemy trochę w tyle, zostaje z nami również Kasia. Jako, że nasz "rodzynek" darzy ogromną sympatią Serbię, jej mieszkańców, kulturę i wszystko co z tym państwem związane, nie obyło się bez chwili przerwy na zdjęcie przy tej miejscowości.

Jadąc DW 137 dojeżdżamy do Kowalewa, gdzie na stacji benzynowej czeka na nas reszta naszej dzielnej ekipy. Robimy przerwę na małe śniadanko. Czuję, że mój kryzys się rozpoczyna, dlatego wyciągam na stół tajną broń jaką jest Monster. Patrzę, że Paweł postępuje podobnie - nie pozostaje nic innego jak mieć nadzieję, że i tym razem napój nas nie zawiedzie i postawi nas na nogi.

Po przerwie ruszamy dalej, jednak u mnie ból kolana przechodzi wszelkie granice. Całość grupy rusza do przodu w stronę Słubic, ja zostaję w tyle i rozpoczynam walkę z własnym sobą. Licznik wskazuje 200km, natomiast moje w moje kolano jakby diabeł wstąpił, ból jest taki, że nie kontrolowanie zaczynają lecieć mi łzy. W pewnym momencie byłem już zdecydowany, że nie jadę dalej tylko dojeżdżam do granicy i wracam na pociąg do domu. Jednak po przemęczeniu się przez dobre 10 km ból w pewnym stopniu ustał, kryzys minął, a we mnie czuję jakby zstąpiły nowe siły. Doganiam resztę ekipy, cały czas walcząc ze swymi myślami - znów zacząłem brać pod uwagę opcję, że jednak dam radę dojechać do końca. Ostateczną decyzje pomaga mi podjąć Kuba. Wspólnie już wszyscy dojeżdżamy do granicy.

W tym miejscu podejmujemy decyzję o podzieleniu się na 3 grupy:
-grupa 1. - Paweł, Michał, Tomek i Wojtek ruszają "z kopyta" aby jak najszybciej dojechać do Berlina, zrobić zdjęcie pod bramą Brandenburską, zjeść kebaba i szybko wracać z powrotem do Polski na pociąg z Rzepina, który miał jechać o 18:35;
-grupa 2. - Kasia, Kuba i ja postanawiamy jechać wolniejszym tempem (przypomnę, że zarówno mnie jak i Kubie w jeździe przeszkadzało bolące kolano), byle dojechać do Berlina, gdzie chcemy spędzić czas do wieczora dokładnie zwiedzając;
-grupa 3. - jednoosobowa - Hubert, który postanawia objechać Frankfurt i w tym miejscu się od nas odłączyć i wracać do Rzepina na pociąg do domu.
Tak więc po godzinie 6 rano ruszamy podzieleni na grupy. Tempo naszej grupy spada do ok. 25 km/h, robi się chłodno i pochmurno, do tego bardzo silny wiatr wieje nam prosto w klatę. Postanowiliśmy robić przerwy co mniej więcej 20 km. Jedną z nich robimy w miejscowości Müncheberg pod Lidlem. Kończył nam się pomału prowiant, więc postanowiliśmy wjechać i zrobić małe zakupy. Gdy dojeżdżaliśmy zobaczyliśmy naszą 1. grupę, która tuż przed nami opuściła to samo miejsce. Pocieszyliśmy się, że jednak nie jesteśmy aż tak tragicznie w tyle.

Wchodzę z Kasią pierwszy, Kuba zostaje i pilnuje rowerów. Ja płacę pierwszy gotówką i wychodzę, Kasia miała zamiar zapłacić kartą. Po chwili woła mnie żebym pożyczył pieniądze, bo okazało się że czytnik kart nie przyjmuje Visy ani Master Card. Pożyczam ostatnie euro'sy, gdy chcieliśmy zasiąść do spożywania śniadanka wybiega do nas Kuba, który ma ten sam problem co Kasia. Niestety jestem już spłukany z gotówki, całe szczęście ktoś z kolejki płaci za zakupy Kuby w zamian za 20 zł. W końcu możemy zaspokoić skręcone żołądki dawką kalorii. Najedzeni ruszamy dalej.

Mijamy ładne, zadbane niemieckie miasteczka. Znów przychodzą mi do głowy wspomnienia - pomyśleć, że to była trasa drugiego dnia zeszłorocznej wyprawy. Większość trasy to jazda eleganckimi ścieżkami rowerowymi, biegnącymi w większość przy drodze w otoczeniu lasów, takich jak ta.

Jednak nie brakuje też mniej przyjemnych odcinków, gdzie drogi rowerowej brakuje i trzeba wjechać na drogę krajową, gdzie pędzące tiry nie umilają jazdy. Bardzo się męcząc, dojeżdżamy jednak w końcu do upragnionej tablicy Berlin.

Czuję się dumny z tego, że mimo chęci aby się poddać przed granicą, zacisnąłem zęby i dałem radę dojechać. Mam tylko cichą nadzieję, że nie będzie to miało jakiś dalszych konsekwencji związanych z kolanem. Niezbyt ciekawą drogą rowerową jedziemy w stronę centrum. Dostajemy wiadomość, że 1. grupa zrobiła już zdjęcie pod bramą i jadą właśnie na kebaba. Mamy jakieś dobre 10 kilometrów straty. Dojeżdżamy do reszty, czekają już na nas zniecierpliwieni pod iglicą.

Jeszcze ostatnie zdjęcie grupowe przed kolejną rozłąką. Oczywiście nie mogło się obejść bez zadziwiających umiejętności fotograficznych jednego z panów, który skutecznie skrócił iglicę za nami. Życzymy grupie powodzenia, my natomiast robimy sobie przerwę w tym miejscu. Jemy co tam nam jeszcze zostało, nawet pewna Pani częstuje nas jabłkami, gdyż szkoda jej było ich wywalać. My z chęcią zjedliśmy, że aż nam się uszy trzęsły :) Najedzeni postanowiliśmy zrobić sobie spacerek pieszo pod bramę Brandenburską.



Po zrobieniu zdjęcia pod bramą, ruszyliśmy w stronę Reichstagu. 

Następnie ruszyliśmy pod kolumnę zwycięstwa, upamiętniającą zwycięstwo Prus nad Danią, na której szczycie znajduje się brązowa figura Wiktorii.

Dalej minęliśmy berlińskie Zoo, na zwiedzenie którego śmiało trzeba dać sobie cały dzień. Jednak warto wpaść i zobaczyć chociażby misie polarne, których chociażby w naszym poznańskim zoo brakuje :)

Dojeżdżając do Sony Center - nowoczesnego centrum handlowego z kafejkami i innymi atrakcjami, mijamy wysokie drapacze chmur.

Same Centrum robi na mnie duże wrażenie. Ciekawie zaprojektowany dach w nocy mieni się wieloma kolorami.

Po objechaniu jeszcze Berlina w kilka miejsc nadszedł czas na piwko w pubie, które należało się nam dziś jak psu micha :) Po spożyciu ruszamy w stronę dworca. Podjęliśmy decyzję, że do Frankfurtu wracamy pociągiem. Z początku ciężko było nam ogarnąć te wszystkie ich taryfy, ale w końcu dochodzimy do porozumienia i udaje się nam kupić bilety. Ok 18:40 mamy pociąg.

Sam dworzec posiadał aż 4 piętra, pociągi jeździły zarówno pod jak i nad ziemią. Do tego ogromna ilość sklepów, butików...A myślałem, że nasze 'Poznań City Center' jest ogromne...

We Frankfurcie wysiadamy ok. godziny 20. Kasia zechciała ruszyć porobić kilka zdjęć i poczekać na nas na moście do Słubic, natomiast ja z Kubą skusiliśmy się na kebaba na dworcu. Najedzeni ruszamy dogonić Kasie. Zmarznięta czeka na nas, w między czasie przeszła nad Frankfurtem ogromna ulewa niczym oberwanie chmury. Przed nami jeszcze najgorsze prawie 30 km do Rzepina na dworzec kolejowy i oczekiwanie do 5:35 na pociąg do domu. Rzeczywiście robi się chłodniej. Zaczynam prowadzić do Rzepina, w międzyczasie droga się dłużyła u dłużyła, Kasia stwierdziła że chyba źle pojechaliśmy. Ja byłem pewny tej trasy, jednak w pewnym momencie zwątpiłem, musieliśmy upewnić się na nawigacji. Okazało się, że wszystko dobrze. Na domiar złego Kuba łapie laka w tylnej oponie. Dopompował koło i jakoś dojechaliśmy do Rzepina. Na miejscu pytamy policjantów o jakąś najbliższą stację benzynową, wskazują nam jedną na której podobno można wypić coś ciepłego. Jedziemy i po ok 3 kilometrach dojeżdżamy. Tak się nam udało, że na stacji były ustalone skórzane fotele i kanapa, oraz duży telewizor w którym leciały filmy na TVN. Zamawiamy po gorącej zupce, hot dogu. Pracownicy stacji nie pozwalają nam wprowadzić rowerów do środka, jednak pozwalają nam przeczekać na miejscu do rana na pociąg. Tak więc zaczynamy czuwanie, żeby nie okradli nas z kochanych dwóch kółek. Na zmianę spaliśmy.
Tak mniej więcej wyglądało nasze oczekiwanie na stacji.

Zbieramy się ok. 5:00, dojeżdżamy na dworzec kolejowy, kupujemy bilety i planowo o 5:35 ruszamy do Zbąszynka. Po drodze w Świebodzinie żegnamy się z Kasią, która wysiada do domu. Oczywiście jakby to było, jakby nie obyło się bez przygód na koniec. Mieliśmy z Kubą czuwać, jednak wyszło moje prawie już 48 godzin bez snu, i na stacji końcowej w Zbąszynku Kuba się ocknął, jak już pociąg stał pusty. Zrywamy się, dolatujemy do drzwi i okien, aby nas wypuścili. Nasze zakręcenie zauważyli funkcjonariusze Straży Ochrony Kolei, i proszą o otwarcie pociągu, z ulgą stawiamy nogi na dworcu. Przed nami jeszcze 40 minut oczekiwania na pociąg do Poznania. Chowamy się w poczekalni. Pociąg przyjeżdża zgodnie z planem, i o godzinie 8:40 wysiadamy w Poznaniu. Jeszcze tylko kilka kilometrów i o godzinie 9:00 parkuję szosę w swoim pokoju.

Dystans końcowy 355,5 km, rekord sezonu, drugi dystans życiowy. Mam nadzieję, że w końcu kolano wydobrzeje, i będę mógł kontynuować tą szaloną pasję. Panowie i droga Pani, dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna za kolejną niesamowitą wycieczkę. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że poznałem takich wariatów i że wspólnie z Wami mogę spełniać kolejne swoje marzenia :) A wszystkich, którzy czytają, a boją się wsiąść na rower i spróbować - zachęcam do przełamania się i sprawdzenia siebie. Śledźcie nasz profil na facebook'u, wkrótce kolejne wycieczki, również takie z krótszymi dystansami dla osób które troszkę mniej od nas jeżdżą :)

Relacja filmowa z wyjazdu:



  • DST 355.50km
  • Czas 16:47
  • VAVG 21.18km/h
  • VMAX 48.80km/h
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 czerwca 2014 Kategoria 0-50 km., Malta., Z Łukaszem.

Malta szosą po pracy.

Po pracy zgadałem się z kuzynem i po 17 spotkaliśmy się na Malcie. Wpadli też dwaj kumple Łukasza i wspólnie przez niecałe 2 godzinki sobie pokręciliśmy. Najwyższy czas wziąć się za swoją kondycję...
  • DST 50.03km
  • Czas 02:08
  • VAVG 23.45km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 czerwca 2014 | Uczestnicy Kategoria 200-300km., Kołobrzeg., TCT

Poznań - Kołobrzeg po raz trzeci!



Relacja filmowa z wyjazdu:
  • DST 268.44km
  • Czas 10:16
  • VAVG 26.15km/h
  • VMAX 61.40km/h
  • Kalorie 10300kcal
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 30 maja 2014 Kategoria 50-100 km., Malta.

Pierwszy raz na szosie!

Od zawsze moim marzeniem było mieć własną szosę... Jestem zdania, że zawsze trzeba malutkimi kroczkami dążyć do spełniania swoich marzeń, na moje szczęście w końcu marzenie się spełniło i od dobrego tygodnia jestem posiadaczem szosy bTwin Triban 500. Dobry sprzęt w dobrej cenie - na moje potrzeby w zupełności mi wystarczy - a za kilka lat może sprawię sobie coś z wyższej półki :)

Mimo, że rowerek stał ok tydzień u mnie w pokoju i kusił mnie, nie byłem w stanie pojeździć gdyż się rozchorowałem, dopiero dziś siły mi powróciły i mogłem wskoczyć w strój i SPD i pośmigać. Nie miałem dziś za dużo czasu, więc postanowiłem na troszkę pojechać na Maltę. Mały trening aby rozruszać mięśnie - za tydzień po raz trzeci jedziemy do Kołobrzegu "na raz". Po dwóch godzinkach jestem z powrotem w domu. 

Teraz to można połykać kilometry! :)
  • DST 55.09km
  • Czas 02:04
  • VAVG 26.66km/h
  • VMAX 43.70km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Sprzęt bTwin Triban 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 maja 2014 Kategoria Z Łukaszem., Malta., 0-50 km.

Malta po pracy.

Umówiliśmy się z Łukaszem po pracy na Malcie aby trochę razem pokręcić. Taki pech że po niecałych 20km w lesie wjechałem na wielki gwóźdź który przebił mi tylną oponę, bez zapasowych dętek musiałem jakoś wracać do domu. Oby kolejne treningi nie były tak pechowe. Już nigdy więcej nie ruszam się bez zapasowej dętki lub bez łatek...
  • DST 42.98km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:10
  • VAVG 19.84km/h
  • VMAX 36.70km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 marca 2014 | Uczestnicy Kategoria TCT, 100-200km.

Weekendowy rozruch rowerowy! Dzień 2.



Po wczorajszym dniu dały mi się we znaki minimalne zakwasy, jednak celem tego weekendu było przypomnienie nogom jak to się robiło w zeszłym sezonie - najlepszym sposobem na to było wskoczyć na rower i jechać dalej. Znów z Kubą organizujemy jako TCT wycieczkę, na swój cel obierając tym razem Czarnków i miejscowy browar :) Niestety na miejscu okazało się sklep firmowy jest zamknięty - niedziela ;( Musieliśmy poradzić sobie w żabce. Powrót do Poznania zaliczyłbym do tych "hardcore'owych" - wybraliśmy się bez lampek nocnych, nikt nie pomyślał że to się jeszcze wcześnie robi ciemno. Do Poznania dojeżdżaliśmy po zmroku, kawałek podwiózł nas kierowca autobusu, część drogi pod eskortą brata Kuby w Pandzie za nami, który oświetlał nam nieznaną ciemną przestrzeń przed nami. Pamiętajcie! - nawet gdy myślicie że będziecie jechać tylko w dzień i nie ma opcji żeby lampki się Wam przydały - bierzcie je ze sobą NAŁADOWANE, nigdy nie wiadomo co się może w drodze przydarzyć. Nasza wycieczka jest tego najlepszym przykładem.






  • DST 163.27km
  • Czas 07:02
  • VAVG 23.21km/h
  • VMAX 58.30km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 marca 2014 | Uczestnicy Kategoria Z Łukaszem., TCT, 100-200km.

Weekendowy rozruch rowerowy! Dzień 1.



Wraz z Kubą postanowiliśmy jako TCT Poznań zrobić wydarzenie i ruszyć na rozruchową wycieczkę. Jako swój cel obraliśmy pałac Wąsowo. 

  • DST 108.00km
  • Czas 05:23
  • VAVG 20.06km/h
  • VMAX 45.80km/h
  • Temperatura 12.3°C
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 3 stycznia 2014 Kategoria 0-50 km.

Rozpoczęcie sezonu 2014.

Niestety, zeszłoroczne wyprawy (do Paryża i na Mazury) czekają jeszcze na opisanie w pełni, ale to nie oznacza, że ze względu na nie zamknięty rozdział zeszłego sezonu muszę się wstrzymywać przed rozpoczęciem nowego. Tak więc, tegoroczny sezon postaram się opisywać na bieżąco, a zaległości w miarę możliwości postaram się uzupełniać. 

3 stycznia, w końcu doszedłem do siebie po hucznym wejściu w ten nowy 2014 rok. Po dwóch dniach leżenia w łóżku i leczeniu sylwestrowego kaca, miałem już dość i musiałem coś ze sobą zrobić. Wstępnie chciałem wybrać się na siłownię (w której też już długo nie postawiłem stopy), jednakże przed południem zgadałem się na facebook'u z Gumisiem. Za oknem było przepiękne słoneczko, 7 stopni C na plusie, grzechem było ubrać się i wyjść na małą przejażdżkę. Mój kochany YUKON leży jeszcze kontuzjowany w piwnicy, więc byłem zmuszony zabrać ze sobą "kozę" taty. Jadę od siebie do Głuchowa, tam z Pawłem i Anią ruszamy w stronę WPN-u. Jedzie się super, słoneczko skutecznie nas ogrzewa. W końcu poczułem, że cząstka mnie, której brakowało mi przez ostatnie 4 miesiąca powróciła, znów poczułem się wolny i szczęśliwy, znalazłem ucieczkę od szarej rzeczywistości w tym co kocham - jeździe na rowerze. Przejeżdżamy pół grajzerówki, mała przerwa przy muzeum. Dalej śmigamy na Trzebaw, przecinamy DK-5 i następnie przez kawałek lasów WPN-u docieramy do Chomęcic, gdzie robimy krótką przerwę na fotkę nad miejscowym jeziorkiem.

Następnie odprowadzamy Anię do domu, wskakujemy jeszcze na 40 min na herbatkę i chwilę rozmowy. Dalej odprowadzam Gumisia do Głuchowa do domu, i już sam po ciemku, z nie za dobrze świecącymi lampkami wracam do domu. Po drodze na Junikowie zaliczam mały wypadek, z mocno zbitym i obdartym kolanem wracam do domu. Szczęście, że rower taty cały (bo by mnie udusił), no i że się nie połamałem - ładnie mogłem się urządzić na Nowy Rok.
  • DST 49.20km
  • Czas 02:19
  • VAVG 21.24km/h
  • VMAX 41.00km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • Sprzęt Pożyczone.
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria 100-200km., Wyprawa Poznań - Paryż 2013

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 12.


--------------------------------------------------------------
DZIEŃ 12. -> Hellevoetsluis - Goes
--------------------------------------------------------------

Dla odmiany dziś nie mieliśmy okazji sobie dłużej pospać - nasze nowo poznane sąsiadki od samego rana widocznie bardzo tęskniły za nami i ryczeniem nie do zniesienia budzą nas o godzinie 8. Nie zważając na nie leżymy do godziny 9. po czym się pakujemy i szykujemy do jazdy. Dziurawe materace dały się we znaki, plecy troszkę pobolewają. Wieczorem będziemy musieli je zreperować, gdyż inaczej ciężko mi wyobrazić sobie kolejne 7 dni jazdy.
Jako, że dziś mamy 26. dzień lipca, a dla nie wtajemniczonych są to urodziny Gumisia, przed wczepieniem butów w pedały SPD składam swojemu towarzyszowi najlepsze życzenia. Ruszamy...

Po drodze wjeżdżamy do małego miasteczka (niestety nie zapamiętałem nazwy), w którym robimy pierwszą przerwę na śniadanie. Z okazji urodzin pozwalamy sobie na odrobinę rozpusty przy śniadanku i kupujemy szynkę, pomidorka, maślankę i tworzymy śniadanie mistrzów :) Do konsumpcji rozsiadamy się na ławeczkach pod miejscowym muzeum (niestety nie potrafię powiedzieć, dokładnie co się w nim znajdowało, gdyż tabliczka była nie po "naszemu").

Podczas "uczty" robi się coraz chłodniej, a nad naszymi głowami zaczynają się kłębić coraz to ciemniejsze chmury. Po krótkiej chwili zaczyna grzmić i się błyskać - już wiemy że burza jest niedaleko i za moment nas dopadnie. Wskakujemy na rowery i ruszamy w drogę z nadzieją, że uda nam się uciec. Nic z tego - jesteśmy zmuszeni wjechać na pierwszą lepszą stację paliw i przeczekać najgorsze - które trwa dobre 30 minut. Niezbyt efektywny początek dnia jeśli chodzi o przejechane kilometry.

W końcu doczekaliśmy się rozpogodzenia, i zmotywowani zaczynamy "kręcić" aby odrobić tą długą przerwę. Wjeżdżamy na wyspy (które przy planowaniu wyprawy przejechaliśmy wzdłuż i wszerz na google street view). Ich przejechanie było jednym z naszych małych marzeń do spełnienia na tej wyprawie. Widoki były przepiękne, idealne trasy rowerowe (jak praktycznie w całej Holandii).

Jadąc na niektórych odcinkach czuliśmy się trochę, jakbyśmy jechali po drodze rowerowej postawionej po środku pustyni - ogromne wydmy piaskowe były po lewej i prawej stronie, otaczały nas.

Podczas innych odcinków był tylko cienki kawałek lądu, bądź most, a wszędzie dookoła Morze Północne.


Po przejechaniu wysp i pięknych plaż kierujemy się na miejscowość Goes. W jednej z małych wiosek robimy krótką przerwę i zakupujemy po Monsterze, aby mieć większego "powera" do dalszej jazdy - zaczynaliśmy odczuwać drobne zmęczenie. Jednak monsterek zawsze nam pomagał - nie było inaczej tym razem :) 

Omijając zwodzony most dojeżdżamy do Goes, gdzie zatrzymujemy się w jednym ze sklepów w celu zakupienia kilku "izobroników". W końcu naszym polskim zwyczajem urodziny trzeba świętować i opić :) Z zapasami ruszamy i zaczynamy myśleć o znalezieniu odpowiedniego noclegu. Kilka kilometrów za miejscowością Goes przejeżdżamy obok ogromnych sadów. Pomyśleliśmy, że będzie to idealne miejsce na rozbicie namiotu. Przy jednym z wjazdów do sadów stał jakiś nowy samochód - domyśleliśmy się, że pewnie to właściciel. Postanowiliśmy podjechać i uzyskać pozwolenie na rozbicie się. Po dosłownie 30 minutach oczekiwania w końcu usłyszeliśmy jakieś głosy i przed naszymi oczami pokazał się holender z trzeba afroamerykańskimi pracownikami. Pracownicy przywitali się z nami po "ichniemu" - nie potrafię powtórzyć. Jednak okazało się, że wspomniany holender mówi płynnie po angielsku. Opowiadam mu naszą historię, skąd i dokąd jedziemy. Na wiadomość, że jesteśmy z Polski zareagował następująco: "To jest mój sad, też mam Polaków, jedźcie za mną, tu nie będziecie spać!". Bardzo zdziwieni i zaskoczeni, nie wiedząc czego możemy się spodziewać ruszamy za właścicielem sadów. Po niecałym kilometrze dojeżdżamy do OGROMNEGO gospodarstwa. Jak się okazało, wspomniani Polacy nie byli jego niewolnikami (takie wizje też przychodziły nam do głowy) a pracownikami. Siedmiu naszych rodaków pracowało w sadach przy hodowli i zbieraniu jabłek i innych owoców. Możemy się rozbić pomiędzy drzewami. Gospodarz również udostępnia nam ciepły prysznic - cuda jednak się zdarzają, tak jak cudowni ludzie chodzą po naszej planecie. Nie możemy się bać zacząć rozmowy, nie mieliśmy nic do stracenia, a zyskaliśmy bardzo dużo. Pracujący tam Polacy nie mogli nam uwierzyć, że jedziemy aż z Poznania i że zmierzamy do Paryża.

Na kolację przyrządzamy sobie makaron z ciemnym sosikiem. W oczekiwaniu na zagotowanie bierzemy łatki do dętek i zaklejamy przedziurawione wczoraj materace, aby mieć pewność doklejamy jeszcze taśmą izolacyjną. Po napompowaniu trzymają jak nowe. :)
Najedzeni zaczynamy świętowanie urodzin. Życzeniem Pawła było zobaczyć mnie pod wpływem, a co za tym szło, życzył sobie abym jedno z piw (dokładniej to które miało 10%) wypił "duszkiem". Jako, że po tylu dniach jazdy się chciało, z przyjemnością spełniam tą prośbę. W świetnym humorze zasypiamy :)

  • DST 105.90km
  • Czas 05:12
  • VAVG 20.37km/h
  • VMAX 33.00km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 lipca 2013 | Uczestnicy Kategoria Wyprawa Poznań - Paryż 2013, 100-200km.

Poznań - Paryż 2013 -> Dzień 11.


----------------------------------------------------------
DZIEŃ 11. -> Amsterdam - Hellevoetsluis
----------------------------------------------------------

Budzimy się już chyba o tradycyjnej dla nas godzinie 9. Jednak dzisiaj wszystko jest inaczej niż zwykle. Czuję, że wiatr mnie przeszywa, jest zimno. Otwieram oczy i uświadamiam sobie, że jest to najpiękniejszy poranek w moim życiu.

Budzę się w śpiworze pod gołym niebem na szerokiej pustej plaży za Amsterdamem i wpatruję się w szumiące Morze Północne. Życie jednak jest piękne :) Od rana jest trochę pochmurnie, nawet chwilkę kropi deszcz, jednak wkrótce się wypogadza. Słońce znów zaczyna grzać, więc korzystamy z tej okazji i bierzemy kąpiel. W międzyczasie na plaży pojawiają się pierwsze osoby.

Następnie robimy śniadanko, najedzeni, umyci, jesteśmy gotowi do jazdy. Nasze zegarki w chwili wyjazdu wskazywały godzinę 12...mieliśmy minimalny poślizg. Pierwsze kilometry wykręcamy po idealnej ścieżce rowerowej wśród wzgórz i wydm.

Nie licząc jednej "sik-pauzy" jedziemy nieustannie do godziny 17, kiedy to wjeżdżamy do Rotterdamu. Po Amsterdamie (który jest wybudowany w troszkę innym stylu) czujemy się jak byśmy wjeżdżali co najmniej do Nowego Jorku. Wszędzie w oczy rzucają się drapacze chmur, które robią ogromne wrażenie.

Już chyba tradycyjnie dla dużych miast, również i w tym przypadku nie obyło się bez małego pobłądzenia, całe szczęście w końcu wjeżdżamy na właściwą drogę i żegnamy się z Rotterdamem. Bardzo ładne miasto, jednak z racji braku czasu i pośpiechu nie pozwalamy sobie na dokładniejsze zwiedzanie. 
Jadąc dalej przejeżdżamy Hellevoetsluis i na ścieżce rowerowej natrafiamy na stado owiec. My proste chłopaki z miasta, oczywiście się zatrzymaliśmy, wyciągnęliśmy aparaty i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Jednak nasze owieczki najwyraźniej miały uczulenie na blask flesh'a, bardzo je denerwował widok obiektywu, wręcz wprowadzało je to w szał. Tak więc musieliśmy w biegu chować aparaty i czym prędzej uciekać przed wściekłymi owcami.

Przed trwałym kalectwem uchronił nas metalowy mostek :)
Kawałeczek dalej znajdowało się pastwisko oddzielone małym kanałem z wodą od pastwiska naszych włochatych przyjaciółek. Na tymże pastwisku ujrzeliśmy Pana, który wyszedł ze swym psem na spacer. Jako że robiło się już coraz później i słońce skłaniało się ku zachodowi, stwierdziliśmy że może być to idealne miejsce na nocleg. Podjeżdżamy i zagadujemy Pana. Okazało się, że jest to jego ziemia, i że możemy bez problemu się tu rozbić. Po chwili rozmowy nasz dzisiejszy gospodarz życzy nam powodzenia i rusza w stronę domu, natomiast my bierzemy się za robotę z rozstawianiem namiotu.

Nasi dzisiejsi sąsiedzi robią z początku małe problemy i ostro na nas "beeeeeeczą", jednak szybko dochodzimy do porozumienia i możemy w spokoju się położyć. 
Jako, że skleroza nie boli i nie zakupiliśmy wody na dzisiejszą kolację, kładziemy się bez jedzenia. 

Cytując wpis do 11 dnia z dziennika wyprawy: "Nie kupiliśmy wody, więc palimy "ziółka" i w innym świecie zasypiamy. (Przy paleniu mały wypadek i przedziurawione 2 materace). Jutro zakleimy."

Myślę, że nie trzeba nic dopowiadać. Dzień 11 kończy się bardzo "pozytywnym" akcentem :)

Dzień następny.
  • DST 119.46km
  • Czas 06:11
  • VAVG 19.32km/h
  • VMAX 43.60km/h
  • Sprzęt Giant YUKON
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl